Zwierzyniec

O świcie biorę sekstantem namiar na Wenus jaśniejącą na wschodzie, Jowisza będącego wyżej nad horyzontem po prawej stronie Księżyca i właśnie na Księżyc. Gdy go sprowadzam do horyzontu w odbiciach lusterek sekstantu wygląda jak pół plasterka cytryny. Po chwili planety nikną i wstaje bezchmurny, jasny dzień.

Jest tak miło i ciepło, że na drzemkę po wachcie kładę się w śpiworze na górze na deku  przy sterówce. Co prawda słońce szybko się chowa za daszkiem bimini, ale i tak dobrze tak znowu spać na świeżym powietrzu. Ostatni raz robiłam to po wypłynięciu z Karaibów. Później było już na to za zimno.

Niespodziewanie budzi mnie Bolek. Coś się dzieje? Nic groźnego! Mamy ptaka na łódce i tym razem nie gdzieś na zewnątrz na relingach czy maszcie, ale pod pokładem, w salonie. Mała jaskółka przysiadła na kartonie z napisem Kapitan Bolek, którym Ania i Darek witali nas na lotnisku w Grenadzie. Ja wiem, że wszyscy lubią Kapitana Bolka! Ale żeby aż tak, że ptaki na morzu zawracają, by z nim płynąć?!? ?

Biedny mały ptaszek musi być naprawdę zmęczony. Co z nim dalej będzie? Ma takie małe skrzydełka, a jesteśmy tak daleko od lądu… Nie ma jednak sensu, by tak z nami płynął tu pod pokładem, bo co chwila zrywa się do lotu zestresowany naszymi ruchami. Oblatuje kilka razy dookoła salon i w końcu wylatuje przez drzwi na zewnątrz. Przez chwilę liczę na to, że zrobi kółko i przysiądzie sobie dla odpoczynku na pokładzie. Miałby tam więcej spokoju i mógłby odpocząć.
Niestety maleńki ptaszek porywa się na lot w stronę dalekiego lądu. Cieszę się, że chociaż leci we właściwą stronę, ale martwię się o niego. Najbliższą wyspę, Formenterę zostawiliśmy daleko za nami już w nocy. Czy da radę tam dolecieć? Ma malutkie skrzydełka, nie potrafi daleko szybować ani przysiadać na wodzie…
Trzymam za nią kciuki. Niestety jaskółka wraca jeszcze raz tego dnia. To oznacza niestety, że nie zalazła drogi na ląd, w my w tym czasie jeszcze się od niego oddaliliśmy. Nasza skrzydlata towarzyszka przysiada na chwilę na bomie. Staramy się nie ruszać, by jej nie spłoszyć, ale po chwili sama podrywa się do dalszego lotu… Do Sardynii mamy dwie doby płynięcia… Podejrzewam, że nie da rady sobie rady z takim dystansem 🙁 Liczę jeszcze na to, że znajdzie wytchnienie na przepływających w okolicy statkach…

To nie koniec zwierzyńca na dzisiaj. Kapitańskie oko w którymś momencie wyłapuje kolejną atrakcję. Ja jestem w stanie się założyć, że to kolejny śmieć na wodzie, których niestety dużo tutaj z racji względnej bliskości lądu. Na pewno mijamy tu więcej pływających butelek, resztek sieci itp. niż na oceanie. Na początku myślę więc, że to kolejne niemiłe świadectwo obecności ludzi w okolicy.
Bolek steruje, ja wypatruję przez lornetkę. To co wystaje ponad wodę jest dziwnie obrośnięte, jakby mchem, a właściwie glonami. Bolek twierdzi uparcie, że to żółw, ale ja w którymś momencie odwracam wzrok. Moim zdaniem to nie żółw. Moja wyobraźnia na podstawie tego, co widzę przez lornetkę, podpowiada mi pół martwego byka rozkładającego się w wodzie… Oczami wyobraźni widzę jego na pół rozłożony udziec wystający z wody… Ledwo się zmuszam, by na to dalej patrzeć… Ale chwileczkę,  chwileczkę… To coś rzeczywiście zaczyna przypominać żółwia. Ogromnego żółwia!!! Tylko co z tego?!? Moje obawy, że to martwe zwierzę jednak się urzeczywistniają… Może to co prawda nie byk, tylko żółw, ale nie rusza się. Nieruchomo unosi się na powierzchni wody. Jego głowa i płetwy bezwładnie opadają w toni pod powierzchnią wody. Ponad nią wystaje tylko kawał obrośniętej, wielkiej skorupy, którą wzięłam za byczy udziec. Podpływamy do niego bliziutko. Mamy go przy samej burcie. To taki smutny widok, ogromny, piękny żółw morski, ale niestety martwy 🙁

I nagle ruch! Żółw się podrywa!!! On spał!! A my go ubudziliśmy 😀 Wylegiwał się skubaniec na powierzchni spokojnej dziś, wygrzanej słońcem wodzie! Taka radość!!! To drugi żółw morski, jakiego widziałam w swoim życiu na wolności i do tego tak blisko, na wyciągnięcie ręki, przy samej burcie! Pierwszego, też wielkiego, widziałam także na tym rejsie, jeszcze na Karaibach. Staliśmy wtedy na kotwicy pod St. Vincent i żółw do nas sam podpływały, ale nie był tak blisko jak ten! Teraz w krystalicznie czystej wodzie widać tego wielkiego jegomościa bardzo wyraźnie. Gdy jest na powierzchni, można dostrzec fakturę jego skóry, kszfałt płytek na skorupie, glony ją porastające, kolory jego płetw i oczy, niesamowite oczy patrzące na nas z taką prastarą mądrością. Co za szczęście widzieć go z tak bliska! Kilka razy podpływamy do niego nie mogąc się napatrzeć, ale żółw ostatecznie stwierdza, że wystarczająco już zakłóciliście jego prywatność i zanurza się głęboko. Nadal widzimy go w tej niesamowicie przejrzystej wodzie, ale postanawiamy dać mu spokój i wracamy na kurs.

Gdy po kolejnej godzinie pokazuję Bolkowi następny śmieć na horyzoncie, on znowu stwierdza, że to żółw. Niemożliwe! Zobaczyć jednego to wielkie szczęście! Ale dwa w ciągu jednego dnia to już chyba niemożliwe?!? Tym razem nie zrażam się już brakiem ruchu. Widocznie dzisiejsze warunki, brak wiatru i fali oraz dużo słońca sprawiają, że żółwie spokojnie śpią pod powierzchnią i tylko kawałek ich skorupy wystaje ponad nią 🙂 Są jednak na tyle duże, że nawet z daleka wyraźnie je widać. Dzięki temu, że wypatrujemy na wodzie śmieci, by móc zareagować odpowiednio wcześniej i je omijać dbając o to, by nie uszkodzić śrub lub kadłuba, mamy szczęście widzieć dziś dwa żółwie giganty ? W takim razie to już trzeci w moim życiu i równocześnie na tym rejsie żółw morski 🙂

Bolek szybko się przebiera i chce wskoczyć do wody i popływać z żółwiem. Ja w tym czasie steruję, by być jak najbliżej, ale żółw nie ma jednak ochoty na zbyt długie towarzyszenie nam i zanurza się głęboko pod wodę.
Kapitan jednak stwierdza, że nie ma co rezygnować z kąpieli. Woda jest w miarę ciepła (17 stopni), dzień słoneczny, choć ciepłym, to ja bym go nie nazwała. Fali nie ma. W sumie rzeczywiście dobry czas na wskoczenie do morza. Kąpaliśmy się na Karaibach, na środku Atlantyku, w jeziorze, to teraz czas na Morze Śródziemne.
Trochę zniechęcają mnie setki portugalskich żeglarzy unoszących się na powierzchni wody, ale Bolek dwa z nich własnoręcznie łapie i wsadza do wody z wiadrem. Dotyka przy okazji ich parzydełek i udowadnia, że przynajmniej te małe nie są zbyt groźne. Dzięki temu, że teraz pływają w wiadrze na pokładzie mam też okazję z bliska przyjrzeć się ich niesamowitej budowie i kolorom!
Zaznajomiona i oswojona z tymi „przystojniakami”, jak z Anią zwałyśmy portugalskich żeglarzy, wskakuję za Bolkiem do wody. Tak po prawdzie to spokojnie do niej wchodzę i to dopiero przy trzecim podejściu i usilnym wmawianiu sobie, że zimno jest tylko w mojej głowie… Taki ze mnie twardziel 😉

Mamy dziś znowu kilka okazji do opicia. Ja wiem, że to wygląda na straszne pijaństwo, ale raczymy się tak naprawdę mini drinkami, które są miłą odmianą od monotonii płynięcia. Świętujemy więc te największe okazje, których nie można przegapić, a taką na pewno jest żółw gigant. No nikt mi chyba nie zaprzeczy, że to dobry powód? Kto z Was widział takiego wielkiego morskiego żółwia na wolności?!? 😉 A skoro wypiliśmy za jednego, to jak nie wypić za drugiego. Przecież byłoby mu przykro 😉 Żeby nie było, że robimy nadużycie, to drugim drinkiem opijamy równocześnie nasz nowy rekord dobowy – 184 mile morskie na kurs, a za żeglarzy portugalskich w ogóle nie pijemy 😉 Tak jak i delfiny, widzimy je za często, a przy piciu za każdego z osobna źle byśmy skończyli 😉

Hałasy w nocy na UKFce na mojej wachcie od 2 rano są takie, że można się bać. Ktoś ciężko oddycha, charcze, udaje ducha lub rzuca bluzgami. Przez pierwszą godzinę mojej zmiany nie jestem sama. Bolek dotrzymuje mi towarzystwa i gadamy do 3 nad ranem. Podtrzymujemy zwyczaj z czasu stania na lądzie w stoczni i późnych powrotów z procesji w mieście. Miło tak czasem nie być samemu pośrodku nocy na pokładzie.

Jest jeszcze coś, poza dźwiękami radia, co mnie stresuje już 2 noc z rzędu – Księżyc. Niby wiem, że ten jasny punkt pojawiający się nagle nad horyzontem jest dokładnie w miejscu, gdzie powinien wschodzić nasz naturalny satelita, ale i tak wyczulenie na wszystkie światła na horyzoncie powoduje u mnie chwilowe skupienie na rozszyfrowaniu, co to może być. Szybko rozsnąca pomarańczowa łuna sprawia, że przez chwilę analizuję, czy to aby nie jest szybko zbliżający się statek, a może pożar na wodzie? Później powoli znad horyzontu wyłania się ogromna pomarańczowa tarcza, a właściwie pół tarczy księżyca. Obserwuję ją przez lornetkę, gdy powoli podnosi się i jaśnieje. Noc jest ciepła. Widać mnóstwo gwiazd i pojedyncze statki daleko, daleko. Włączam sobie Jezus Christ Superstar i płynę w noc, a właściwie w stronę wschodu, tym razem wschodu słońca, które za dwie godziny rozjaśni niebo przede mną. Coraz mniej dni rejsu przed nami i coraz bliżej domu.

Dodaj komentarz