„Jeśli jest gdzie siedziba tak odludna lub wyspa tak odległa, by człek nalazł tam schronienie przez Anglika nie turbowany, tom ja takiej na żadnej z map nie widział” – David Mitchell „Atlas chmur”
Poranne słońce pięknie oświetla Skałę Gibraltaru. Każdy z nas był już kiedyś na górze i witał się z makakami, więc teraz chcemy wytyczyć inne ścieżki. Mamy plan, by się zmobilizować i obejść ją dziś przed wypłynięciem do Algeciras, gdzie na godzinę 15 mamy umówiony dźwig, który ma wyciągnąć nasz katamaran z wody. Plan ambitny, ale czas przejścia potwierdzony dzięki Google Maps nie jest aż tak długi, byśmy nie dali rady wrócić przed 13. Akurat by zdążyć wypłynąć do stoczni po drugiej stronie Zatoki Gibraltarskiej.
By dostać się w okolice skały musimy najpierw przejść przez granicę Hiszpańsko_Brytyjską, która znajduje się na lotnisku, dwa razy pokazać paszporty i na piechotę przespacerować się w poprzek pasa startowego, na którym wcale nie tak rzadko lądują i startują samoloty. Niezłe hity 😄 Na szczęście ruch pieszy i samochodowy jest blokowany dzięki szlabanom na czas startu i lądowania samolotów, za to można z bardzo blisko na to popatrzeć, bo szlabanu są niedaleko pasa. Stajemy pośrodku, by porobić zdjęcia. Wiedząc jednak, gdzie stoję i na ile duży jest tu ruch samolotów, podrywam się nerwowo na głośny dźwięk i trochę stresuję, gdy widzę zamykające się przed i za nami szlabany. Nie jesteśmy jednak jedyni na pasie, a pozostali przechodnie, którzy pewnie codziennie chodzą tędy do pracy, wcale nie przyspieszają kroku. Żartujemy tylko, że nie robimy już zdjęć, by nie usłyszeć komunikatu z wieży kontroli lotów, że Państwa na środku pasa prosimy już o nie robienie sobie selfie, bo za chwilę wyląduje tu samolot 🙂
Spacer dookoła skały uatrakcyjnia nam Geocaching – zabawa, którą pokazał mi Bolek. Dzięki aplikacji i „mapie skarbów” wyszukujesz kolejne skrytki i poukrywane w nich lockbooki. Jeśli uda Ci się znaleźć taką kryjówkę ze skarbem, dopisujesz się jako jeden z odkrywców i masz mega fun z szukania i satysfakcję z odlaezienia. Pierwsza kryjówka jest przy lotnisku. Pojemnik z przymocowanym magensem nie jest zbyt duży, a do tego w kolorze metalu, do którego jest przytwierdzony. Bolek dopisuje się do listy w środku, zostawia swoja pieczątkę i zaznacza w aplikacji, że udało mu się tę skrytkę odnaleźć. Druga jest przy plaży. Jeśli poprzednie pudełko z magnesem wydawało mi się małe, to to jest micro! Na zrolowanej tasiemce papieru mniejszej od filtra do papierosa nie mieści się nawet mała ozdobna pieczątka Bolka z kotwicą, a sam mini pojemniczek udaje jedną ze śrubek przy schodach! Świetny pomysł i ukrycie „skarbu” i duża satysfakcja, że udało się go odnaleźć!
Geocaching jest super!, ale czas poświęcony na szukanie skrytek oraz to, że ja z zachwytem nad kolejnymi mijanymi ciekawostkami co rusz robię zdjęcia sprawia, że czas nam ucieka. Chcemy dojść przynajmniej do Europa Point na cyplu wysuniętym najdalej w stronę Afryki, którą nawet stąd już widzimy i ewentualnie dopiero tam złapać autobus. Nasz plan niweczy jednak tunel, można wręcz powiedzieć, stający nam na drodze. Wykuty w skale, wąski, z dużym ruchem ciężarówek jeżdżących na okoliczną budowę. Nie ma go jak obejść, bo prowadzi tuż przy urwisku skalnym. Nie ma jak nim iść, bo jest tak wąski. Gdyby był chociaż krótki, to byśmy go jakoś „przeskoczyli”, ale wygląda na to, gdy sprawdzamy to na mapie, że nie możemy mieć złudzeń. Nie przejdziemy go w pięć minut, tym bardziej, że prowadzi stromo pod górę.
Zdybany przed tunelem kierowca ciężarówki nie chce nas zabrać tłumacząc, że jest w pracy i ze to nie jego samochód i potwierdza nasze obawy, że próba przejścia tunelu na pieszo może być niebezpieczna. jeszcze się nie poddaję i próbuję złapać stopa machając do któregoś z prywatnych samochodów, ale gdy nikt nie chce nas zabrać, a na pętlę wjeżdża właśnie autobus, rezygnujemy i decydujemy o powrocie. Jest już naprawdę późno, a do tego dzwonią do Bolka ze stoczni, że możemy podpłynąć wcześniej na wyciąganie łódki z wody. Europa Point musi poczekać. Może to na wyrost, co mówię, że będzie jeszcze kiedyś mój kolejny raz na Gibraltarze, ale przecież niecały rok temu nawet nie podejrzewałam, że wrócę tu tak szybko 🙂
W marinie ciekawostka. Szykujemy katamaran do wypłynięcia, gdy okazuje się, że koło nas stoi jeszcze jeden jacht pod polską banderą. jego właścicielka i jej załogant zaglądają do nas i aż żałujemy, że nie możemy ich zaprosić na kawę czy wino i morskie opowieści, bo spieszy nam się do stoczni. I tak spędzamy ze sobą dobre pół godziny, ale później Marysia z Krzyśkiem pomagają nam oddać cumy, robimy jeszcze rundkę pod bukszprytem Chopina i oddalamy się w stronę największych trudności dzisiejszego dnia.
Jeszcze niczego nieświadomi cieszymy się bliskimi, ale bezpiecznymi i zupełnie normalnymi w Zatoce Gibraltarskiej mijankami z pływającymi gigantycznymi kontenerowcami. Dmucha, więc stawiamy foka i cieszymy się słonecznym dniem.
Wszystko zmienia się, gdy docieramy do Algeciras i stoczni, w której mają podnosić nasz jacht z wody. Szukając tego miejsca na mapie stweirdzamy, że jedeyny dok, który widzimy jest dla nas za wąski, więc może pomyliliśmy miejsca i płyniemy nie tam, gdzie trzeba. Nasze wąpliwości rozwiewa jednak telefoniczna rozmowa ze stocznią. Widzą nas, już do nas idą. Mamy wpływać do doku. Tylko jak??? Wydaje się taki mały. Dla potwierdzenia Bolek pyta, ile ten dok ma szerokości? Okazuje się, że 8 metrów. Ile?!? OSIEM?!? Przecież nasz katamaran ma 7,87 m! Jak mamy to zrobić? Pracownicy stoczni jednak twierdzą, że regularnie wyciągają takie jachty jak nasz z wody, więc skoro tak mówią, to próbujemy. Bolek jeszcze zdąży rzucić żartem, że chyba potrzebujemy wazeliny, by tu wjechać. Kilka manewrów, by ustawić się zupełnie na wprost doku, co już nie należy do najłatwejszych, bo jest tu mało miejsca jak na manewry takiego dużego katamaranu i powoli zaczynamy wpływać. Katamaran to jednak nie samochód. Poddawany jest silne fali i wiatru i nagle okazuje się, że minimalne odchylenie od prostej skutkuje uderzeniem w prawy róg wejścia do doku. Ostry, pełny kamieni beton szoruje lewą burtę. Róg trafił pomiędzy odbijacze. Nie byliśmy w stanie tego uratować. Zdarty jest tylko żelkot, więc dziura jest niegroźna. I co z tego, jak nasz lewa burta zaparła się na odbijaczu, przez co prawa zaczyna opierać się o beton i grozi nam wyrwanie metalowych części z pokładu. Co za koszmar! Teraz to nie tylko wjechanie tu wydaje się misją niemożliwą, ale także wycofanie… Dwóch Hiszpanów nam pomaga. Wspólnymi siłami udaje nam się wyprowadzić katamaran z doku bez kolejnych strat i już ze spokojem zacumować go obok doku.
Czas na ustalenia, co my teraz mamy zrobić. Łódka wymaga naprawy. W doku nie ma miejsca na wpływanie tam z odbijaczami chroniącymi burtę. Po każdej stronie mamy jakieś 6 cm zapasu. Odbijacze się po prostu nie mieszczą. Wyciąganie jacht w inny sposób, po pochylni wymaga zbudowania drewnianego łoża, wezwania nurka itp. Taka operacja zajmuje tydzień. Dyskusja trwa w najlepsze. Jedynym sensownym pomysłem wydaje się obłożenie czymś burt, by ochronić je przed spotkaniem z betonem. Pracownicy stoczni wyszukują dla nas jakieś materiałowe wypchane tuby, które przywiązujemy do burt każdym skrawkiem sznurka, jaki znajdziemy na pokładzie. Dokładamy jeszcze cumy poprowadzone od dziobów na rufę o powiązane na knagach, by w każdy możliwy sposób chronić burty. Tym razem pomaga nam już ośmiu pracowników stoczni.
Na rogach doku także mocujemy liny i odbijacze, by nie dopuścić do sytuacji z pierwszego podejścia. Nadchodzi moment, w którym nie pozostaje już nic innego, jak spróbować po raz kolejny. Bolek manewruje idealnie. Ośmiu chłopca ze stoczni przejmuje rzucane przeze mnie cumy i powolutku wjeżdżamy, a i tak co chwilę cała ekipa musi ro rusz pchać którą burtę, by watować nasz katamaran przed kolejnymi otarciami… Operacja parkowania udana, ufff. Nad Zuzo wjeżdża dźwig bramowy. Pracownicy stoczni przeciągają pod jachtem ogromne „szelki” do podnoszenia i stres wraca. Czy uda się wyciągnąć katamaran w tego tak wąskiego doku? Czy wszytko pójdzie dobrze? Teraz już niewiele od nas zależy. Musimy zejść z łódki i tylko z lądu asekurować burty, a później jedynie patrzeć, jak nasz jacht podwieszony na dźwigu nad ziemią jedzie na miesjce swojego postoju.
Zuzo 2 zostaje przemianowany przeze mnie na Zuzo K* 2, no bo jak on tak może? Przykro tak trochę patrzeć na katamaran na brzegu, tym bardziej, że mieliśmy płynąć dalej, a nie stać na lądzie. No ale to też nie nasz wina. My mu krzywdy nie zrobiliśmy. Dbaliśmy jak o swój, a może i jeszcze bardziej. Naprawialiśmy, dopieszczaliśmy i dziękowaliśmy, że nas bezpiecznie przewiózł przez Atlantyk, ta mała w sumie łupina na wielkich falach. Teraz, by poklepać go po burcie, zamiast przechodzić na niego z pomostu, musimy wejść na dwa prowizoryczne, zrobione przez pracowników stoczni stopnie i jeszcze wdrapać się na rufę po kąpielowej drabince. Mamy dom na kurzej łapce… Ekipa stoczni podłożyła pod obydwa pływaki drewniane klocki i dodatkowo jeszcze przód i tył wsparła na metalowych podporach. Tuż za rufą mamy wyslipowany statek typu holownik. Celuje prosto na nas i wielokrotnie mam wrażenie, że przepływa za blisko i zaraz w nas uderzy! Tyle, że nikt z nas nie płynie… Stoimy na lądzie… a ja muszę się po prostu z tą myślą oswoić. Kilka razy jednak wpadam w skrajne stany albo smutku albo odreagowania dzisiejszych stresów śmiechem. Widok tego statku za nami szczególnie mnie bawi.
Bolek mówi, że po tym, jak wjeżdżając do tak wąskiego doku dokonaliśmy rzeczy niemożliwej, uwierzył, że teraz damy radę już wszystko załatwić, ale Hiszpania szybko sprowadziła go na ziemię… Nikt tutaj nie zareagował na nasze wysyłane z wyprzedzeniem prośby o zamówienie wcześniej części potrzebnych do naprawy, obietnice, że zrobią naprawę w dwa dni mają się nijak teraz do rzeczywistości. Potrzebne nam części są w magazynie w Holandii. Yannmar zobowiązuje się na dostarczenie ich na terenie Europy w ciągu doby z wyjątkiem Hiszpanii, gdzie z założenia trwa to trzy dni, a Hiszpanie już od jutra mają wolne, ponieważ rozpoczynają świętowanie Wielkanocy… Utknęliśmy tutaj… Chyba jeszcze nie wiem, co o tym myśleć. Może lepiej nie myśleć? Na razie jesteśmy z naszym katem na dobre i złe i nie opuszczamy go.
Tak jakby wcale na dziś atrakcji nie było już dosyć, wieczorem idziemy na zwiedzanie Algeciras. Nie wiemy, ile tu zostaniemy, więc pewnie warto odwiedzić nowe, nieznane nam jeszcze miasto rozciągające się wzdłuż ogromnego przemysłowego portu. Długo mijamy tylko magazyny i gigantyczne zbiorniki, za bramą policji portowej wiele nieciekawych blokowisk z małymi wyjątkami ciekawszej architektury i już zaczynam podejrzewać, że to miasto niczym mnie nie zaskoczy, gdy nagle odkrywamy ciekawe, zapomniane i zniszczone schody, które prowadzą nas do starszej części miasta. Znajdujemy kamienną bramę z figurą Matki Boskiej nad nią, zapomniane podwórka z drzewami pomarańczowymi rosnącymi pośrodku i nowsze domy z pięknymi ogrodami przed nimi i dochodzimy do większego skupiska knajpek. Dzielnica co prawda wydaje się taka trochę szemrana, portowa uliczka pełna hoteli na godzinę i nieciekawych typów spod ciemnej gwiazdy, ale widać, że zbliżamy się gdzieś do centrum, do rynku. Widać tu coraz więcej życia i gdzieś z daleka słychać gwar.
To co widzimy po wyjściu na Plaza Alta przerasta jednak nasze wyobrażenia i to, czego spodziewałam się po tym mieście! Na placu przed kościołem z piękną wieżą zegarową zgromadziło się wiele osób. Starsze dzieci grają w piłkę, młodsze trzymają się rodziców. Są też staruszkowie. Wiele osób siedzi w knajpkach otaczających plac, ale nie jest to typowa wieczorna imprezownia, bo panuje bardzo rodzinny klimat. Jest trochę straganów z typowymi chińskimi gadżetami sprzedawanymi przy okazji świąt także i u nas. Dzieci bawią się współcześniejszą wersją kapiszonów, słychać więc co chwilę ciche strzały. Największą atrakcją jest cudna fontanna pośrodku zbudowana z kolorowej ceramiki i pięknie oświetlona oraz podobne ceramiczne ławki pośrodku placu i balustrady go otaczające. Dzięki napotkanemu po drodze lokalesowi, który nas zagadnął, wiemy, że na płytkach na ławkach namalowane są sceny z Don Kichota. Teraz na ławkach siedzi wiele osób nie wszystko dobrze widać, ale podziwiamy kolorowe scenki rodzajowe, portrety, herby i wzory. Podobno wszyscy czekają tu na placu na procesję, która idzie już ulicami miasta, a czekanie umilają sobie rozmowami, jedzeniem i piciem. Dlaczego i my mielibyśmy tego nie zrobić? 🙂 Bolek zamawia pyszne czerwone wino. Po raz kolejny jestem dziś pod wrażeniem jego znajomości hiszpańskiego. Ja prawie nic tutaj nie rozumiem… Siedzimy, gadamy, kolejne kieliszki wina pojawiają się na stole i nawet nie zauważamy, kiedy robi się północ. Jesteśmy zmęczeni, ale i podkręceni atmosferą otaczających nas ludzi oraz winem. Późna pora wcale nie przeszkadza rodzinom z dziećmi. te maluchy, które padły u kogoś na rękach, w wózkach czy na krzesłach po prostu śpią, inne grają w piłę, biegają, wspinają się na murki. Tutaj, jak to na południu Europy bywa, wyjście z dziećmi do knajpki późnym wieczorem nie zakrawa na patologię jak w PL.
W którymś momencie widać większe poruszenie i na placu zaczynaja pojawiać się postacie ubrane w gigantyczne, szpiczaste białe kaptury. Pierwsze skojarzenie z Ku Klux Klanem jest oczywiste, ale ja po zeszłorocznym rejsie już wiem, że są to członkowie hiszpańskich bractw pokutnych. Pierwszy raz, gdy zobaczyłam podobną postać na pomniku w Afryce w Ceucie w tamtym roku byłam w szoku, bo takie kaptury ewidentnie kojarzą się z amerykańskim KKK. Później jednak oswoiłam ich widok w trakcie pobytu w kilku miastach Hiszpanii i śmiałam się nawet na widok ich figurek, jako pamiątek sprzedawanych w sklepikach z wielkimi podpisami, to nie KKK! 🙂
W Hiszpanii, szczególnie w Andaluzji, w której jesteśmy, członkowie bractw maszerują w takich kapturach i długich płaszczach w procesjach z okazji Wielkiego Tygodnia. Za nimi słychać już orkiestrę. Tradycyjnie składa się ona z sekcji dętej i rytmicznej. Muzycy maszerują w rytm wcale nie tak marszowej muzyki. Wygrywają podniosłą melodię ze złamanym rytmem. Nie brzmi to podobnie do niczego, co grają nasze typowe orkiestry dęte. Tu słychać Hiszpanię!!! I ich poczucie rytmu. W przerwach mężczyzna dośpiewuje fado. Klimat jest niesamowicie podniosły. Pomiędzy zakapturzonymi postaciami, kobietami w czarnych koronkach wyglądającymi jak wdowy i orkiestrami w przemarszu głównymi postaciami są święte figury. Tu osobno Maryja i Jezus, co jest zależne od regionu, bo czasem są to całe biblijne sceny. Zastanawiam się, ile wtedy muszą ważyć te podesty niesione na barkach pokutników, bo te z pojedynczymi figurami, które mam przed oczami, wydają się ogromne i ciężkie. Figura Maryi jest taka jak wszystkie figury, które pamiętam z hiszpańskich kościołów, które rok temu robiły na mnie takie wrażenie. Strojne, smutne matrony. Zapach kadzidła i dźwięki muzyki i blask świec dopełniają klimatu. A właśnie, jeśli chodzi i świece, to dostrzegamy ciekawy zwyczaj. Do kapturników z bractw pokutnych, którzy sądząc po ruchach są głównie kobietami, podchodzą dzieci z kulkami wosku w rękach i wtedy oni oblewają im te kule woskiem ze swoich świec.
Jestem ciekawa, do której trwa tu świętowanie. Część zgromadzonych podąża ulicami za procesją, inni zostają przy stolikach. Wygląda na to, że wcześniej nie skończą. My jednak dzisiaj wstawaliśmy naprawdę wcześnie i przeżyliśmy tyle, że wystarczyłoby na cały tydzień. Wracamy więc na łódkę, co w sumie nie kończy wieczoru, bo nakręceni tym dniem gadamy jeszcze do późna. Rozsądek jednak zwycięża. Od rana mamy umówionego mechanika. Pora więc zregenerować siły chociaż krótkim snem.