Wróciły ptaki. Nadal są to ptaki, które potrafią przysiadać na wodzie, ale przez wiele dni w ogóle ich nie było, więc może to świadczyć o bliskości lądu.
Latające ryby zniknęły za to definitywnie, bo i temperatura wody spadła poniżej 20 stopni.
Czy to już czas na podsumowania, czy lepiej nie?
2 tys.mil morskich za nami. Dużo spotkań z delfinami, meduzami o nazwie portugalscy żeglarze i z dwoma wielorybami. Poza tym dużo latających ryb, jeden żółw 🙂
Księżyc już przestał być „uśmiechem” na niebie i robi się coraz bardziej „pionowy”.
Nie ma już karaibskich temperatur. Są sztormiaki, kalosze, ciepłe skarpety i gorące herbatki.
Podsumowania same się nasuwają w związku z obserwowanymi zmianami w otoczeniu i bliskością lądu, ale nie wiem, czy do tego planowanego lądu rzeczywiście uda nam się dopłynąć. Do Azorów jest już tak blisko. Przy sprzyjających wiatrach byłyby to trzy dni, ale nam wiatr wieje w dziób, a paliwo się kończy. O 5 nad ranem, by uniknąć dużych fal niemiłosiernie tłukących w tę naszą pływającą wannę o imieniu Zuzo, zmieniamy kurs i wpłyniemy nie tylko nie na „ląd B”/drugiego wyboru, czyli na Maderę, ale po zmianie celujemy w Kanary… Co za dupa! Azory są już właściwie na wyciągnięcie ręki. Co prawda robimy nadal ponad 4 węzły na kurs, więc może jeszcze uda nam się odwinąć, gdy fala zmieni kierunek i trochę podhalsować do tych Azorów.
Z powodu niepewności, czy będziemy mieć wyczekiwaną już przerwę na lądzie za trzy dni na Azorach czy za 10 na Maderze, przygasło moje pozytywne nastawianie. Wiem, że właśnie nie powinnam się na nic nastawiać, że to nadal jeszcze wiele mil do zakończenia całego rejsu, ale chyba liczyłam już na przerwę na lądzie. Ale tak to już jest w żeglarstwie – oczekiwania oczekiwaniami, a ocean swoje 🙂
Morale siadło, bo i pogoda szara, bura i deszczowa. Spać mi się w kółko chce i przespałam rzeczywiście sporą część dnia z przerwą na obejrzenie filmu u Bolka na komputerze, co było miła odmianą od sposobu spędzania czasu na pokładzie. W domu nie mam TV, nie oglądam też zbyt wielu filmów, więc staje się to przyjemnością, gdy raz na jakiś czas coś obejrzę, a zrobienie tego na łódce w trakcie długiego rejsu zyskuje jeszcze inny wymiar.
Miłą odskocznią dzisiaj było też duże stado delfinów, które hasało nam przed dziobem. Po którymś spotkaniu z nimi już wiem, na co zwracać uwagę i gdy im się badawczo przyjrzałam, zobaczyłam, że różnią się nie tylko kolorami płetwy grzbietowej, ale także pasków na pysku. Jak to mają w zwyczaju, na zmianę pływały nam przed dziobem i raz po raz odwracały się na bok, by się nam przyjrzeć, miałam więc sporo okazji do odwzajemniania tych poczynań.
Gdy ja byłam zajęta delfinami na dziobie, w tym samym czasie za naszą rufą zaczął wyłaniać się kontenerowiec. Jak na atlantyckie mijanki było to zbliżenie bliskiego stopnia. Nawiązali z nami kontakt na AIS, a my z nimi na UKFce. Czyli widzą nas i nas nie rozjadą, uff 🙂 Co za ulga. Głupio by to brzmiało – katamaran rozjechany przez Cargo, bo jego załoga zajęta była oglądaniem delfinów… Zastanawiam się, co oni tam robią w tak wielkiej sterówce na górze w trakcie długiego płynięcia przez Atlantyk. Pewnie tak jak ja oglądają filmy 😉
Niby laba, ale fala męczy. Trudno się funkcjonuje na pokładzie. Ania pomimo wszystko wzięła się za pieczenie ciasta na niedzielę, które niedzieli nie doczekało oraz chleba, który na najsilniejszych falach chciał wyskoczyć z piekarnika. Tyłek rośnie przy tych wypiekach i braku ruchu, ale jakieś przyjemności być muszą, skoro nie mamy świeżych warzyw i owoców, dysponujemy za to toną mąki!
Dyskutujemy w kółko o jedzeniu. Bolek się śmieje, że Ani nawet choroba morska nie przeszkadza w tych dyskusjach. O tym, co zjemy na Azorach, a co powrocie do Polski. Mówimy o zupach, sałatkach i truskawkach, czyli o tym, czego najbardziej nam brakuje 🙂
Choć jedzenia mamy jeszcze sporo, to kończą nam się niektóre produkty, takie ulubione. Żartujemy, że wezwiemy pomoc i poprosimy o dostarczenie kawy, mleka, dżemu i majonezu, no bo jak to można pływać tak bez kawy?!?