Wszystko wokół kwitnie! Na nabrzeżu w Ubli na Lastovie milusiński kot myje od rana swoje szare futro, siedząc pośrodku ukwieconego kawałka trawy. Chociaż ktoś będzie czysty, skoro nie my 😱 Mi po błotach wulkanicznych sczerniał naszyjnik. Pamiętałam, by go zdjąć, zanim wskoczyłam do siarkowej kąpieli, bo tak go nieszczęśliwie załatwiłam w tamtym roku w tym samym błocie na Vulcano, że zupełnie ściemniał. Tak jak srebro dało się wtedy wyczyścić, tak kamień już nie… Teraz zapomniałam o kolczykach, ale ich czyste srebro akurat dało się uratować polerką z pasty do zębów. Naszyjnik za to założyłam na szyję dopiero kolejnego dnia po błotnej kąpieli nie podejrzewając, że po takim czasie coś się z nim stanie, a do tego po powrocie wpław na łódkę, czyli jakby nie było, kąpieli w morzu, oraz po prysznicu na pokładzie. Wiem to już po ubiegłorocznych doświadczeniach, że zapach błota na skórze utrzymuje się pomimo wielokrotnego mycia, ale zupełnie nie podejrzewałam, że mój naszyjnik tak zaczernieje po dwukrotnej kąpieli i założeniu go na szyję kolejnego dnia…
Bolek żartuje, że Włosi/Sycylijczycy na bank robili tak, że wysyłali żony na błotne spa, a później obserwowali, któremu sąsiadowi złoty łańcuch na szyi czernieje 😂
Wpływamy na Lastovo o świcie. To jedna z moich ulubionych dalmackich wysp. Mam z nią związanych wiele wspomnień. To tu w jednej z zatok jest dom ze studnią, piecem chlebowym i tarasem na dachu, w którym mogłabym zamieszkać. Dom niszczeje, nikt się nim nie opiekuje. Przed nim przekwitają i kończą swój żywot kolejne agawy… Wielokrotnie z Bartkiem zwiedzaliśmy tutaj koszary pozostałe po niedawnych w sumie czasach, gdy Lastovo było wojskową wyspą, zapuszczaliśmy się z latarkami do bunkrów, wpływaliśmy do wykutych w skale schronów dla łodzi podwodnych. Tak jak i na wielu innych dalmackich, pustych wyspach uprawialiśmy tutaj seksturystykę z daleka od ludzkich spojrzeń. Z Lastova kojarzę opuszczony, zdewastowany hotel, który służył nam wtedy za schronienie. Tysiąc wspomnień! Byliśmy tutaj nawet z chłopcami na pierwszym ich chorwackim rejsie. Stefan wchodził z nami do bunkrów. Zwiedzaliśmy też razem nasz ulubiony, stary dom.
Teraz jesteśmy w zatoce obok. Niedaleko, ale tu jest więcej cywilizacji. Cumujemy najpierw przy nabrzeżu celnym, ale pomost jest tak rachityczny i jak się okazuje, służy do cumowania samolotów lądujących na wodzie, że obawiamy się, iż nasz katamaran-kolos go zdemoluje swoim ciężarem przy wiejącym dziś silnym wietrze. Rzucamy więc cumy po raz drugi po przeciwnej stronie zatoki, przy betonowym nabrzeżu, tym bardziej, że biuro odpraw będzie czynne dopiero za dwie godziny. Tutaj bezpiecznie poczekamy na jego otwarcie. Zacumowalibyśmy od raz przy stacji benzynowej, ale stoi tam inny jacht i dla nas nie ma już miejsca. Liczymy, że jego załoga nie wstanie dziś wyjątkowo późno i że jednak w miarę szybko stamtąd odpłyną. Musimy załatwić odprawę, tankowanie i nic już nas tu nie trzyma. No może poza kawą, na którą idziemy zaraz po załatwieniu formalności. Jesteśmy zgodni co do tego, co zamówić – stęskniliśmy się już za tutejszą kawą ze szlagą 🙂 Mamy nawet pomysł, by do kawusi przynieść sobie z jachtu tytoń, bo jak się okazuje, tutaj można w kawiarniach palić i z chęcią skorzystalibyśmy z tego, właśnie dlatego, że w PL tak już robić nie można 🙂 To prawie tak jak przyjemność picia w innych krajach w miejscach publicznych. Jednak po nieprzespanej nocy i długim poranku stwierdzamy, że skręt z tytoniu nas dobije i pozostajemy przy kawie.
Po raz kolejny dziś rzucamy cumy, tym razem już przy stacji benzynowej, tankujemy i ruszamy, mając przed sobą ostatni dzień żeglowania. Na szczęście ładnie wieje i możemy cieszyć się płynąc na żaglach. Bolek jeszcze zgadza się wpłynąć na chwilę do tej mojej ulubionej zatoki. Zaglądamy tam jedynie na chwilę. Wszystko jest takie, jak pamiętam. Więcej jest tylko nowych domów, więcej cywilizacji, ale stary dom nadal stoi. Wymieniamy jeszcze kilka uwag z zacumowanym tam polskim jachtem i płyniemy dalej.
Za każdym razem, nawet po tym, jak przepłynęłam już kawałek świata, jestem pod wrażeniem, jak wyjątkowe są dalmackie wyspy! Uwielbiam ten kolor wody, te skałki, tę niską zabudowę na brzegach. Myślę, że jeszcze nie raz będziemy chcieli tu wrócić 🙂
Od poprzedniej wachty, czyli od 2 nad ranem jestem cały czas na nogach i koło 18 czuję już, że bez drzemki nie dam rady dalej. Bolek przejmuje wachtę wcześniej, a ja zasypiam na deku jak kot zwinięty na słońcu. Budzę się, gdy słońce powoli zachodzi. W nocy już zwijamy żagle, by ze spokojem przejść pomiędzy ostatnimi wyspami. Bolek śmieje się ze mnie, że teraz, po doświadczeniu pustki Atlantyku, nagle nie mam ochoty przepływać pomiędzy blisko położonymi wyspami na żaglach. Gdyby to był np. tygodniowy rejs po Dalmacji, to w ogóle nie miałabym z tym problemów, tylko pewnie jeszcze bym się upominała o pływanie na żaglach nawet w najciaśniejszych przesmykach. No i tyle wyszło dobrego z tego pływania po pustym oceanie 😉
Dobrze jednak, że bierzemy się za zwijanie foka jeszcze przed wejściem do kanału prowadzącego do Sibenika, bo nagle roler do żagla się zacina i nie idzie go ruszyć. Naprawa kosztuje nas spory kawał czasu i nerwowo wymienianych uwag, wiele niecenzuralnych słów, mnóstwo szarpania się Bolka z liną i utratę przy tym szarpaniu słuchawek. Udaje się na szczęście zwinąć żagiel bez większych poza słuchawkami strat. Co to też za pomysł, by nas tak stresować tuż przed końcem tak długiego rejsu?!? Teraz to już tylko wypoczynek nam się należy!
Wpływamy do kanału, którego wejścia strzeże twierdza. Zawsze z Bartkiem, gdy mijamy ją płynąc łódką, obiecujemy sobie, że przyjdziemy ją pozwiedzać, ale Sibenik jest jednym z moich ulubionych miast i jest zbyt kuszący, by go porzucać dla planów dotarcia do oddalonej jednak mocno od miasta fortecy. Zapach Chorwackich wysp w tym przewężeniu uderza mnie ze zdwojoną siłą! Niesamowity! A to przecież jeszcze nie czas lata, gdy wszystkie zioła na skałkach są wygrzane słońcem i dzięki temu tak intensywnie pachną. Toż to jeszcze chłodna wiosna.
Ostatnie cumowanie w ciemnej dosyć marinie spokojne i bez stresu. Nie mogło się przecież nie udać! Tak zgranej i wprawionej załodze jak nam idzie to jak po maśle, choć katamaran przed nami jest zaparkowany bardzo blisko. Stajemy longside na końcu pomostu. Ja już na desancie pozostaję na pomoście. Bolek się jeszcze ociąga z zejściem z pokładu. Chyba ciężko nam przyznać i pogodzić się z tym, że to już koniec… Co prawda stwierdzamy, że nadal nie stoimy jeszcze na stałym lądzie, tylko na pływającym pomoście. Idziemy więc w stronę brzegu i tuż przed samym zejściem z pomostu, robimy dziki wyścig na ląd 🙂 Czasem to jest niesamowite, jak podobne mamy pomysły i jak się czasem rozumiemy bez słów. Czy to kwestia tego, że spędziliśmy ze sobą dwa miesiące ciągiem, sami, odcięci od całego świata? Czy po prostu jesteśmy trochę do siebie podobni?
Marina Mandalina w Sibeniku pełna jest polskich łódek. Kończą dziś tygodniowe czartery z majowego weekendu. Wszyscy jutro zdają łódki i wracają do domu, dziś więc jest jedna, wielka impreza. Słychać polskie przyśpiewki, żarty. Jest też sporo rodzin z dziećmi. Dostajemy zaproszenie na katamaran z polską załogą, na wspólną imprezę, ale raz, że nie dogonimy ich tak szybko w stopniu upojenia, a dwa, że dziś nie jedliśmy nic od rana i chcemy najpierw zrobić obiad na pokładzie. Gdy kończymy jeść, jest już po 1 w nocy i nie mamy siły na udzielanie się w dużym towarzystwie. Mówię Wam, jednak pustka oceanu ryje mózg szczególnie takim samotnikom jak my. Może po prostu trzeba nim być, by w ogóle chcieć w ten sposób spędzać czas gdzieś pośrodku niczego?
Pozostawiamy Mandalinę w opiece naszych rodaków i zasypiamy kamiennym, zasłużonym snem spracowanych żeglarzy.