Werdykt czy wyrok

Bateryjki mi siadły. Nie ukrywam, że wczoraj zabalowaliśmy i też poszliśmy późno spać, ale stwierdziliśmy, że kiedy się upić, jak nie wczoraj? Katamaran wyciągnięty na ląd, wacht nie ma, morza nie ma, a stresów co nie miara do odreagowania! Do tego wczorajsze hiszpańskie święto tylko sprzyjało naszym niecnym planom.

Pracownicy stoczni nie dali mi jednak pospać za długo i zregenerować nadwątlone wczoraj siły. Wstaję zdziwiona, że pogoda taka nieładna. Wieje! I co mi po tym wietrze, jak i tak nie możemy z niego skorzystać. Stoimy kurde blade na lądzie, a nie żeglujemy. Do tego zimno tak, że aż nie mogę uwierzyć, jak się od wczoraj pogoda zmieniła. Wczoraj do wieczora biegałam w krótkich spodniach i koszulce, a dziś dwie warstwy pod grubą bluzą i na dokładkę kurtka i czapka, a nawet chusta na szyję… A już się pocieszałam, że nasz przymusowy postój spożytkuję na wylegiwaniu się jak kot na słońcu na dziobie. Słońca dziś niestety brak. nie wyziera ani na moment zza grubej warstwy chmur, a na dziobie mogę sobie i owszem poleżeć, ale chyba tylko w śpiworze.

Dobrze, już nie narzekam, mogło być gorzej. Nie pada. Do toalety trzeba przejść tylko przez całą stocznię. Naczyń też nie ma jak teraz za bardzo umyć, a standard pryszniców w porcie (dobrze, że w ogóle są) jest bardzo robotniczy. Aaaa, miałam nie narzekać.

Ciężko jednak myśleć pozytywnie, jak się ma kaca (no ok, pozytywne było wczorajsze świętowanie), a mechanik, który przyjeżdża godzinę później nie ma dla nas dobrych wieści. Dobrze chociaż, że dzwoni z informacją, że się spóźni, jak przystało na Brytyjczyka. Hiszpan pewnie by tego nie zrobił, bo pewnie dla niego godzinę później to byłoby nadal o czasie 😉

Eryk – mechanik w skrócie stwierdza, że usterki mogą być poważniejsze niż pierwotnie zakładaliśmy. Prawdopodobnie zepsuty inwerter musiał zrobić spięcie i niekontrolowany przepływ prądu. Mamy dzięki temu różne cuda wianki w kadłubie i rozwalone uszczelki przy przekładniach. Części są w magazynie w Holandii i dziś już nawet nikt ich nie wyśle, bo za późno zostało złożone zamówienie. Jakoś nic się nie składa… Utknęliśmy tu na po świętach i w sumie nawet nie wiadomo, co dalej. Cała Hiszpania rozpoczęła wczoraj świętowanie Wielkanocy i nawet gdyby Erykowi jutro udało się jakimś cudem nas „poskładać do kupy”, to i tak do poniedziałku w stoczni nie będzie ekipy, która wsadzi nas na dźwigu z powrotem do wody. Dziś jest środa. Nie ma się jednak nawet co łudzić, że Eryk jutro da radę to naprawić. Potrzebne są części, które tak naprawdę dopiero po świętach zostaną wysłane… Zanim dojdą i zanim naprawa zostanie zrealizowana, minie jeszcze kilka dni, bo to naprawdę nie przelewki i nie jakiś drobny serwis, tylko poważna naprawa…

Święta mamy zatem jak w banku w Hiszpanii w Algeciras. No tak, w tamtym roku spędzałam Wielkanoc w Chorwacji, to czemu by w tym roku nie spędzić jej w Hiszpanii? Bolek z przekąsem rzuca, że on nawet ostatnie Boże Narodzenie spędzał właśnie na Zuzo 2. Obyśmy tylko nie spędzili na nim także i Bożego Ciała… Żarty żartami, ale nasz rejs się przez tę naprawę naprawdę mocno przedłuży i to nie z powodu na przykład sztormowego wiatru wiejącego w dziób, co jakoś chyba łatwiej byłoby mi zaakceptować, tylko z powodu poważnej usterki…

Trzeba się zacząć uczyć Hiszpańskiego, bo cała ekipa ze stoczni, poza nielicznymi wyjątkami w biurze, mówi tylko w tym języku i ja rozumiem tylko to, co trochę przypomina łacinę z moich dawnych lat nauki. Liczenie jednak na moją pamięć do wyuczonych dawniej łacińskich słówek na niewiele się zdaje i praktycznie nic nie rozumiem, a właściwie więcej rozumiem z tego, co do mnie machają niż mówią. Język migowy jest bardzo uniwersalny 😉 Bolek na moją prośbę wdraża plan zaradczy i zaczyna mnie uczyć hiszpańskiego. Jak tu dłużej zabawimy, to może rzeczywiście się zdążę czegoś nauczyć. Na razie umiem np. policzyć do 10 i zamówić dobre wino 😄

Przez to że od rana i czasu i chęci brakowało, dopiero o 14 ruszamy w stronę miasta, by poszukać polecanego przez Eryka tapas baru, gdzie chcemy zjeść nasz pierwszy dziś posiłek, czyli w sumie śniadanio-obiad. Zamawiamy miks owoców morza, a są to krewetki, kalmary, ośmiornice i 3 gatunki ryb, a do tego trochę warzyw i pyszne, jak na Hiszpanię przystało, oliwki. Pomimo tego, że śniadanio-obiad to prawdziwa i pyszna uczta, energia nam jakoś nie wraca i jak niepyszni wracamy na nasz katamaran. Bolek się śmieje, że dla kogoś, kto nie żegluje, może być trudno zrozumieć, że po półtora miesiąca na wodzie, przepłynięciu 4 tysięcy mil morskich, wolimy wrócić na katamaran niż iść np. do miasta. To już zakrawa na syndrom sztokholmski. Nasz katamaran zaserwował nam trudne funkcjonowanie na pokładzie, wiele nieprzyjemnych fal i silnych wiatrów, czasem nawet początki choroby morskiej i jeszcze ostatni stresy z awariami i tak trudnym wyciąganiem go z wody, a my i tak wolimy wrócić na jego pokład niż ruszyć w miasto, bo na pokładzie czujemy się jak w domu. Choć teraz już nie bujają go fale. Staliśmy się mieszkańcami katamaranu, który stoi na lądzie gdzieś na końcu stoczni. Pozostał nam jednak widok na morze. Tego nigdy za wiele.

Dodaj komentarz