W stronę słońca

Idąc wzdłuż kotwicowiska płyniemy w stronę świateł lądu do Cartageny. Taki widok, światła z lądu, nadal mnie zadziwia po tylu dniach na Atlantyku, gdzie najczęściej jedynymi światłami były nasze własne. Tuż przed główkami portu mijamy holowniki, które tak późno w nocy, a właściwie tak wcześnie rano ruszają do pracy i płyną w stronę kotwicowiska kolosów.
Żartujemy, że co oni, spać nie mogą? To tak jak my. Po prostu nie możemy. Obowiązki czekają.

Rzucamy cumy w głębi basenu portowego przy stacji benzynowej. Mamy zamiar zatankować na całodobowej, samoobsługowej stacji benzynowej. Jakież więc jest nasze zdziwienie, gdy odkrywamy, że na dystrybutorze jest kłódka! Ale jak to tak można? Kartka głosi, że powinniśmy zadzwonić do marinera, ale znając życie, przed świtem i tak nikt tu się nie pojawi.

Cóż zrobić? Chyba tylko uprzyjemnić sobie życie 🙂 Jednym drinkiem opijamy aż trzy okazje – jak zwykle po cumowaniu za cudowne ocalenie, za minięcie ważnego punktu na trasie, którym jest Cabo de Gata i za 1500 mil pozostałych do celu. Tyle ważnych okazji! Jakbyśmy mogli ich nie uczcić? 🙂 Klimatu dopełniamy skrętem z tytoniu wypalonym na spółkę. Ja mam małe obawy przed paleniem na stacji benzynowej, ale Bolek słusznie stwierdza, że przecież palimy na jachcie, a nie na stacji 😉 Zmęczeni siedzimy na rufie, a kapitan recytuje „Żeglarzy Dżambli” 🙂

Można by zapytać, co zrobić dalej z tak miło rozpoczętym dniem, ale jedyne, na co mamy ochotę, to drzemka. Planujemy przespać się choć godzinę i wtedy, już za jasnego, zadzwonić do obsługi stacji.
Tak naprawdę wstaję, gdy Bolek już tankuje paliwo. Pozostaje tylko oddać cumy i płynąć dalej. Bolek proponuje, bym to ja odchodziła od pomostu i tak naprawdę proponuje mi to już któryś raz, a ja dotychczas decydowałam się na ćwiczenie manewrowania katamaranem tylko na otwartym akwenie lub w dużym basenie portowym. Nie robiłam tego w marinie. Ostatnio wykręciłam się tym, że „po pijaku nie prowadzę”, bo byliśmy po kieliszku wina do obiadu. Wymówka głupia z dwóch względów, bo raz aż szkoda odrzucać takie propozycje manewrowania, kiedy jest ku temu okazja, a dwa, do pijanej to mi oczywiście było bardzo daleko. Wtedy jednak wymówka zadziałała. Dziś Bolek stwierdza, że się nie wykręcę, warunki są idealne, a ja jestem trzeźwa 😀 Do tego poradziłam sobie z astro, to i z katamaranem sobie poradzę! Lubię ten jego sposób motywowania 🙂
Oczywiście w towarzystwie w sumie nie aż tak dużej (bo Bolek jest obok), ale jednak jakiejś dawki stresu udaje mi się dosyć sprawnie manewrować tym pływającym czołgiem. Ster trzeba ustawić na zero, zablokować i sterować dwoma silnikami. Jest satysfakcja 😀

Jakby nie patrzeć, drugi już dzisiaj nasz poranek jest naprawdę piękny dzięki słońcu oświetlającemu wzgórza przy Cartagenie. Są wypalone, mają mało zieleni, ale i tak są piękne. Świt nadaje im kolor różowo-pomarańczowy. Pamiętam to wypalone słońcem miasto z rejsu z Szerszeniami sprzed roku. Mam z nim wiele dobrych wspomnień. Świętowaliśmy tu Dzień Matki i zwiedzaliśmy świetne muzeum archeologii podwodnej.

Płyniemy w stronę słońca Cartagenę zostawiając za nami do kolejnego razu 🙂 Coraz częściej mam przekonanie, że jeszcze kiedyś tu wrócę. I do Cartageny, i na Gibraltar. Mam poczucie, że nie widziałam ich po raz ostatni.
Bolek proponuje, byśmy wrócili do astronawigacji. Trudny powrót, bo po wielu dniach przerwy i do tego z namiarem na słońce i księżyc, czego wcześniej nie robiłam. Każdy robi swoje pomiary, ale obliczenia robimy w jednym czasie przy stole i dzięki temu od razu mogę Bolka pytać i na bieżąco wyjaśniać swoje wątpliwości.

Tak schodzi duża część dnia, na astro, szykowaniu śniadania, które jemy o 13 i robieniu zupy. Pora na moją drzemkę, bo inaczej nie dam rady przetrwać swojej wachty. Kładę się w salonie przy stole, bo tam jest cieplej niż w pływakach. Bolek się ze mnie śmieje, że w tym miejscu muszą być chyba jakieś żyły wodne, bo najpierw Ania spała tu regularnie, a teraz ja po raz drugi tu się kładę 🙂 A wydawałoby się, że w pływakach jest bliżej do wody 😉
Została mi godzina na sen, ale Bolek mówi, bym nie ustawiała budzika, że da mi dłużej pospać. I rzeczywiście 🙂 Budzi mnie dużo później. Podnoszę się, bo podaje mi do ręki kawę, a później siadam jeszcze wyżej, bo podaje mi drugą szklankę z ginem z tonikiem i ogórkiem. Czy wiem, jaka to okazja??? Wiem!!! 😀 Zmieniliśmy półkulę! Już nie jesteśmy na W, tylko na E 😀

Siedzimy na decku na słońcu, gadamy, popijamy raz kawę raz drinka i patrzymy w horyzont. Nagle przed nami pojawia się płetwa wystająca z wody. Jeśli to delfin, to jakiś trafiony. Nie tnie wody, jak na nie przystało. Płetwa tak jakby chwieje się w wodzie. Może rzeczywiście to ranne zwierzę. Aż wstajemy, by z góry lepiej widzieć i w tej niesamowicie przejrzystej wodzie dostrzegamy Sunfish (klik-sprawdź, jak wygląda)! Jest wielka! I niesamowita! Nigdy czegoś takiego na własne oczy nie widziałam!!! Nawet nie potrafiłabym przywołać jej nazwy. Widać ją w całej okazałości, bo wiatr nie wieje, woda jest gładka i nie ma fali. Co za spotkanie! Kolejna z niesamowitości tego rejsu 😀

Dodaj komentarz