Atrakcją poranka, dla ścisłości, późnego poranka, a właściwie południa, bo tak długo się od rana zbieraliśmy, była odprawa celna do Czarnogóry. Kapitan przeczytał wiele historii na ten temat dostępnych w internecie. Wiele z nich straszyło nawet wejściem celników na pokład i przeszukaniem jachtu, ale u nas odbyło się wszystko na papierku, bez większych stresów.
Szerszenie baraszkowały na pokładzie, kapitan nas odprawiał, a załoga wyskoczyła na zakupy.
Szybkie południowe śniadanie i ruszyliśmy w morze. Wyszarpały nas oczywiście fale, bo szliśmy na katarynie pod wiatr i dopiero po jakimś czasie ustabilizował nas rozwinięty grot. Rekompensatą był za to widok ośnieżonych szczytów na tle granatowego nieba. Pogoda nam dopisywała i wszystkie ciemne deszczowe chmury z czasem rozwiało.
Szerszenie przespały pod pokładem największe bujanie, ale gdy już byli na chodzie, ubrani i najedzeni, wyszliśmy na pokład podziwiać zachód słońca. Śpiewaliśmy razem szanty i obserwowaliśmy zbliżający się brzeg. Do Tivatu wchodzimy już w nocy. Nawigacja po ciemku może nie jest tu trudna, ale zawsze bardziej stresująca, przynajmniej dla mnie. Nocą wyobraźnia podpowiada różne rzeczy i trudniej jest się zorientować w sytuacji przy gorszej widoczności. Na przykład w którymś momencie na wodzie dostrzegam rzędy świateł. Mapy się na ten temat nie zająkają. Światła nie przypominają niczego, co kiedykolwiek widziałam i bądź tu mądry, co to może być?!? Gdy już jesteśmy na tyle blisko, że lornetka w ciemnościach pomaga odkryć znajome kształty, tajemnica się wyjaśnia. Po jakimś czasie mijamy na wodzie malutkie łodzie wiosłowe oświetlone jak największe trałowce. Czy to taki zwyczaj miejscowych rybaków, czy sposób łowienia ryb przy ostrym świetle, nie wiem. Ważne, że mijamy się bezpieczenie.
Na zakończenie dnia, a właściwie w środku nocy, gdy załoga szturmem zdobywa port, Szerszenie pieką pod pokładem drożdżowe ciasteczka. Miały być one uświetnieniem Świąt Wielkanocnych, ale jadnak wcześniej zabrakło na nie mocy przerobowych. Jest zabawa, jest zajęcia, co z tego, że północ się zbliża. Weszliśmy już w tryb wakacyjny, w którym ważniejsze jest to, czy masz teraz wachtę niż to, która dokładnie jest godzina.
W tzw. Abu Dabi, jak określamy to miejsce, port i miasto są pięknie oświetlone, a marina najładniejsza, w jakiej byliśmy i być może będziemy. Cumujemy przy bocznym pirsie, ponieważ o tej porze nie możemy już sfinalizować odprawy celnej. Możemy za to korzystać z wszelkich udogodnień mariny.
Dzień zaliczyłabym do udanych, tym bardziej, że dziś pomimo mojej złamanej ręki, udało mi się sporo popracować przy cumach, żaglach i być długo za sterem, a są to zadania, które szczególnie lubię i na które zawsze czekam, a teraz tak naprawdę przy opiece nad dziećmi i złamanej ręce niewiele tego mam, a przynajmniej nie tak dużo jak bym chciała. Dzień byłby tak naprawdę w stu procentach udany, gdyby nie wieczorne odkrycie – Stefan, a być może i Gutek mają ospę! Cóż za wstrzelenie się w czas z takimi chorobami… Na pokładzie dwa gipsy i na dodatek jeszcze ospa… Co to dalej będzie?
