W końcu płyniemy


Warning: file_get_contents(http://www.linkedin.com/countserv/count/share?url=http://mammasailing.pl/w-koncu-plyniemy/&format=json): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/pilcrow/domains/mammasailing.pl/public_html/wp-content/plugins/tk-social-share/tk-social-counter.php on line 145

Wczoraj w końcu wypłynęliśmy. Po niemal tygodniu stania w Mandalinie, napraw i czekania na poprawę pogody. Wstaliśmy o 5 rano i tuż po wschodzie słońca oddaliśmy cumy kierując się do Kanału Św. Anny, mijając twierdzę Św. Mikołaja i wychodząc w końcu na otwarte morze tuż za południowym krańcem wysypy Zlarin. I to okazało się dla części załogi zgubne. Silne zafalowanie, które zostawił po sobie Jugo, mocno dało się nam we znaki. A jednak nie wszystkim.

Stefano koło 9 pojawił się w kokpicie i asystował nam przez cały czas, śpiewając i opowiadając o tym, dlaczego Gustawo i misie nie mogli wyjść na pokład. Misie się bały fali i zmoknięcia, a Gustawo zrobił się jednak po wstaniu miękki i wtulił się w Justynę. Zdecydowanie gorzej znosił zafalowanie, więc został z Justyną na dziobie. W przypadku pozostałej części załogi początkowe dobre humory i kieliszek Rakiji szybko przysłoniła mgła nudności.

Prognoza pogody nie do końca się sprawdziła. Przez UKFkę odebrałem ostrzeżenia przed lokalnymi burzami i faktycznie, przeszliśmy przynajmniej przez dwie, więc z prognozowanego wiatru nici. Ani kierunek, ani siła się nie zgadzały. Mieliśmy mieć północno-zachodni wiatr pchający nas spokojnie na południe. A zamiast tego wiało mocno najpierw z SW, W a później NW, co dodatkowo nie pomagało w stabilizacji jachtu. Po kilku godzinach stało się jasne, że idąc pierwotnie obranym kursem zamęczymy się skutecznie na falach. Zwróciliśmy się więc w stronę Małego i Dużego Drvenika i schowaliśmy się za wyspami. Zastanawiałem się, czy nie odbić do Trogiru, ale za wyspami fala się wyciszyła i wszyscy odzyskali humor. Wstał również Gustaw z okrzykiem, że jest głodny, więc od tego momentu wiedziałem, że możemy płynąć dalej, bylebyśmy byli schowani. Płynęliśmy więc wzdłuż północnego brzegu Solty, kierując się na Milnę na wyspie Brać. Zakładałem, że możemy tam wejść, jeśli dzieciaki i reszta będą wymęczeni żeglugą, ale okazało się, że siły i ochota nam wróciły. Wypogodziło się, wyszło słońce. Postawiliśmy żagle, odstawiliśmy silnik i w słońcu minęliśmy przesmyk pomiędzy Soltą a wyspą Brać. Tu ponownie wyszliśmy na fragment nie do końca osłoniętego morza. Wróciła fala, ale słońce, żagle i zbliżający się Hvar pomogły utrzymać morale.

Do Hvaru wpłynęliśmy tuż po 16.30 w deszczu, z chmur, które dogoniły nas wraz z kilkoma szpetnymi podmuchami. Po zrobienie blisko 60 mil i spędzeniu w morzu 10 godzin zacumowaliśmy przy miejskiej kei. Tu niestety morze też nie dało nam za bardzo odetchnąć. Hvar nie jest zbyt dobrze osłonięty przed zafalowaniem i wiatrami z kierunków SE i W. Zafalowanie wciąż było znaczne i jacht tańczył niebezpiecznie na cumach aż do późnego wieczora, kiedy wszystko się uspokoiło, a morze oddało już całą energię, jaką skumulował w nim Jugo. Przy kei miejskiej cumowałem już drugi raz i drugi raz pogoda nie zachęcała do zostawienia jachtu bez nadzoru. Rozkołys jest tu niebezpieczny i próbuje wbić łódkę w kamienną keję. Trzeba wyciągnąć się na muringu naprawdę daleko od brzegu, praktycznie poza zasięg trapu. W porcie nie ma sanitariatów, ale można podłączyć się do prądu i zatankować wodę. Opłata za cumowanie wyniosła nas 200 kun.

 

Hvar w niedzielę wielkanocną wyglądał niemal jak opuszczony. Zapewne siąpiący deszcz powyganiał nielicznych przechodniów do domów, a miasto stało się przez to zadziwiająco niemrawe. W wakacje jest tu zupełnie inaczej. Wtedy jest to tętniący życiem kurort. Knajpki, restauracje i dyskoteki pękają w szwach, a o stanięciu tu jachtem przy kei nie ma mowy, ewentualnie na kotwicy w wejściu do portu, a i to bez gwarancji przy ilości kotwiczących tu jachtów. Zainteresowanie Hvarem w sezonie wcale mnie nie dziwi. Miasto jest rzeczywiście piękne. Stara zabudowa z murami z VII wieku robi wrażenie, a widok ze wznoszącej się nad miastem hiszpańskiej twierdzy jest rewelacyjny. W pogodny dzień widać jak na dłoni cały archipelag wysp Paklani znajdujących się na południowym zachodzie wyspy Hvar. Nawet zimą (fakt, że byliśmy tu jachtem na sylwestra) w porcie i samym mieście utrzymywał się klimat letniej zabawy, a miasto tętniło życiem. Spodziewałem się chyba jakichś bardziej widocznych obchodów niedzieli wielkanocnej, ale prawda jest też raka, że przypłynęliśmy tutaj dość późno i na pewno wiele rzeczy nas ominęło. Nie ma jednak co żałować udanego, całego dnia w morzu!

Dzieciaki wieczorem, mimo później pory, zaliczyły długi spacer wąskimi uliczkami miasta, a Stefano wrócił na pokład z wydrapanym miastu trofeum – piękną, dojrzałą mandarynką zerwaną wprost z drzewa w miejscu, gdzie gałąź nieopatrznie wepchnęła się na ulicę prosto w zasięg dwóch ciekawskich rączek.

Dodaj komentarz