St. Vincent i kurs na Martynikę

Przez ostanie dni wstawałam przed 7, czasem nawet bliżej 6. Złożyło się pewnie na to i zmiana stref czasowych, do której nie przywykłam jeszcze przez pierwsze dni i słońce grzejące od 6 rano, podnoszące temperaturę na jachcie. Dziś jednak pierwsza rozkołysana noc w morzu dała się chyba wszystkim we znaki, bo załoga odsypia nocne wachty i ruch na pokładzie zaczyna się dopiero przed 9.

W nocy okolicę rozpoznawaliśmy jedynie po światłach nawigacyjnych. Za dnia widać, w jakim pięknym miejscu kotwiczymy. Przed lądem są przynajmniej trzy wysepki. Każda z nich inna. Niższe, wyższe, skaliste lub z roślinnością. Ta najładniejsza wznosi się wysoko nad wodę. Widać, że na jej szczyt prowadzi ścieżka. Miło by było wspiąć się tam.

Najpierw jednak obowiązki. Spuszczamy ponton na wodę i płyniemy na brzeg. Musimy zrobić odprawę, chcemy też dokupić kilka rzeczy i znaleźć miejsce z wifi.
Odprawa zakończona sukcesem, choć bardzo kosztowna (600 dolarów karaibskich). Gdy Bolek to załatwia, ja staram się dopisać coś do swojego dziennika wyprawy.

Wypad do sklepu za to mniej udany. Nie dość, że tu w ogóle jest problem z dostaniem świeżych warzyw, to jeszcze ekspedientka informuje nas, że dziś jest święto boharerów narodowych, zaopatrzenie sklepu nie zostało w związku z tym uzupełnione, a tuż przed nami ktoś inny kupił ostatnie pomidory. W lodówce znajdujemy tylko trochę zuemniaków, czosnek, spleśniały kalafior, trochę zielonej papryki, kiść winogron i kilka małych jabłek. Aż trudno się zdecydować, co wybrać… Mamy na jachcie wszystko, poza spleśniałym kalafiorem i paprykami, więc decydujemy się na te ostatnie.

Plan zakupienia kartek niestety nadal nie jest zrealizowany. Na Grenadzie także nie udało mi się ich kupić. Od Ani dostałam znaczki, więc napisałam do Miśków list na kartce, którą miałam ze sobą jako zakładkę do książki. Darek ma ją wysłać po powrocie na Grenadę. Ciekawe, kiedy dojdzie do Poznania?

W poszukiwaniu wifi przyjdzie nam płynąć pontonem do zatoki położonej bliżej naszego jachtu. Znajdujemy tam bardzo imprezowy katamaran z tłumem ludzi na pokładzie i głośną muzyką oraz bar z wifi. Darek proponuje rozgrywkę w bilard i choć dla mnie priorytetem jest wysłanie wiadomości do rodziny włączam się w zabawę. Mistrzem to ja nie jestem. Bolkowi idzie to o niebo lepiej, ale w końcu to tylko zabawa.

Nie znam hasła do wifi i gdy idę do baru z prośbą o pomoc, na mojej drodze staje wielki czarnoskóry człowiek ze złotym łańcuchem na szyi. Wyciàga rękę po mój telefon i wpisuje mi hasło do internetu 🙂

Czas na rozmowy z Miśkami. Tak dobrze jest ich zobaczyć ❤️ Z B wymieniamy się uwagami na temat naszej codzienności i po raz pierwszy jest mi tak bardzo przykro, że nie jestem z nimi. Widok palm i lazurowej wody traci urok w obliczu tego, że moich tu nie ma.

Darek, jak to Darek podkręca armosferę i na chwilę porzucam smutne myśli. Robimy krótki spacer na plażę po drodze podglądając codzienne życie na Karaibach i wracamy na jacht. Na obiad jest złowiona nocą barakuda. Jest naprawdę smaczna. W ogóle obiady robimy przez ostatnie dni na wypasie.

Słóńce praży. Bolek włącza odsalarkę i pada hasło, że można wziąć prysznic. Przy tej pogodzie to naprawdę dobra wiadomość 🙂 Po tych wszystkich przyjemnościach czas na drzemkę. Darek ma samolot dopiero w nocy. My nie mamy po ci wychodzić wcześniej, bo na Martynice chcemy być za dnia, by łatwiej nam było wchodzić do portu i omijać rafy. Jest więc czas na regenerację. Padają wszyscy. Jedni na kanapach na zewnątrz. Inni w salonie.

Pobudka to też czas pożegnań. Darek schodzi na ląd. Wykorzystuję okazję i proszę Bolka, by odwiózł mnie na tą wysepkę, na krócej szczyt prowadzi ścieżka. Ustalamy, że odbierze mnie, gdy odwiezie Darka. Jak się okazuje Bolek jest szybszy i zanim ja zejdę z góry, on do mnie dołączy. Na szczycie góry zbajduję stanowisko dział – prawdziwych armat. Poniżej jeszcze jedno z lufami skierowanymi w inną stronę. Ścieżka na szczyt to tak naprawdę strome betonowe schody poprowadzone przy czarnej, jakby wulkanicznej ścianie posklejanej z żużlu. Co ciekawe drzewa wzdłuż ścieżki porośnietę są innymi roślinami. Podobnie jak u nas jemioła pasożytuje na innych roślinach. Tutaj na drzewach rosną takie rośliny, które teraz w PL są modne. Sprzedaje się je bez ziemi w ozdobnym szkle lub na srewuenku i one pobierają wilgoć z powietrza. Nie pamiętam, jak się nazywają, ale w te u nas to są miniaturki, a te tu na drzewach i skałach, to prawdziwe giganty!

Czas w końcu wypływać. I tak jeszcze nie ruszamy przez Atlantyk, tylko płyniemy na północ na Martynikę. Po powrocie szykujemy łódkę, podnosimy kotwicę i przed zachodem słońca stawiamy żagle. Mam dziś pierwszy poważny kryzys tęsknoty za moimi i tak bardzo trudno pogodzić mi się z tym, że ich tak długo jeszcze nie zobaczę…

I na koniec karaibskie ciekawostki:

Na Grenadzie jada się głównie kurczaki. Specjałem jest Jerk Chicken – bardzo ostro przyprawiony kurczak. Ciężko tu podobno dostać inne inne mięso, a jak nawet zamówisz w knajpie inne, to i tak kolejnym razem będziesz chciał wrócić do kurczaka 😉

Brakuje tu świeżych warzyw i owoców. To chyba najbardziej mnie zaskoczyło. W sklepie najczęściej można dostać banany i kokosy. Zdarza się, że są pomidory i ogórki. Raz widziałam też paprykę i spleśniały kalafior, ale większość rzeczy w sklepach, to są produkty przetworzone, często w puszkach i do tego z toną cukru. To trochę smutne, że na Grenadzie jedzą tak śmieciowe jedzenie. Nawet chleb jest tu tak dmuchany jak w Anglii. Na Gwadelupie jest już podobno inaczej, bo to francuska wyspa i mają tam i pyszne bagietki i inne specjały. Tutaj to nawet ciężko cytryny dostać. Za to miałam okazję zjeść pyszny dżem z grejfeutów – słodko-gorzko-kwaśny. Naprawdę dobry i aż żałuję, że nie było go w sklepie, bo chciałam go zabrać do polski. W ogóle wyposażenie w sklepach jest kiepskie i często kupuje się po prostu to, co jest, a nie to, co się chce. Tym sposobem my na rejs startujemy prawie bez świeżych warzyw i owoców, ponieważ w sklepach nie szło ich dostać dzień przed rejsem. Spróbujemy je jeszcze kupić na wyspie St. Vincent.

Z przyrodniczych ciekawostek w trakcie nurkowania widziałam przepiękne ryby – Lion Fish (żaglice), a na plaży kraby palmowe chowające się w jamkach wykopanych w ziemi pod palmą. Za to przy Young Island przy Saint Vincent pływał przy naszej łódce ogromny żółw 🙂 A nocą w trakcie płynięcia złapała nam się na żyłkę metrowa barakuda! Pod palmami leży dużo świeżych kokosów, ale nie potrafię ich rozłupać.

Księżyc jest tutaj ułożony w zupełnie inną stronę. Na nocnym niebie wyglądał przez ostatnie noce jak mała kołyska lub miseczka. Nigdy w sumie nie pomyślałam, że może wyglądać inaczej niż u nas 🙂

Na Grenadzie, jak to na brytyjskiej wyspie, jeździ się po lewej stronie. Ruch jest duży, a skrajem drogi bez pobocza chodzą piesi, w tym naprawdę małe dzieci. Dużo kręci się też psów, króre często stwarzają niebezpieczeństwo na drodze.

W barze w marinie Le Phare Bleu piłam najpyszniejszą pinakoladę.

Na rewersie niektórych monet dolarów karaibskich jest żaglowiec 🙂
ECD – East Caraibian Dolar

Karaibskie pół godziny może trwać znacznie dłużej niż nam się to wydaje 😀

Dodaj komentarz