Śmigus dyngus

Święto ważna rzecz, wypada je uczcić. A że to Śmigus Dyngus, to idzie w ruch woda, tak jakby nam było jej za mało ostatnimi czasy. Nie mogę jakoś za długo spać, więc wpada mi do głowy pomysł, że wykorzystam to, że wstałam przed Bolkiem. Skradam się po cichu z butelką wody w rękach, ciesząc się po drodze, że podłoga nie skrzypi jak u mnie w domu. Nie słyszę, by kapitan wstał, więc mam zamiar obudzić go chlustem wody, ale gdy otwieram po cichutku drzwi do jego kajuty, dopadają mnie wątpliwości. Nigdy nie miałam skrupułów, by budzić go w środku nocy, gdy coś się zepsuło, gdy potrzebowałam pomocy na łódce, ale teraz to tylko głupi żart. Nie ma chyba sensu, by człowiek wstawał w stresie, gdy nie ma takiej potrzeby. Zbyt spokojnie i słodko śpi. Odpuszczam mu i wycofuję się do salonu. Siedzę przy komputerze i nie robię zbyt wiele hałasu, gdy więc słyszę ruch w kajucie Bolka, zamierzam udawać, że jeszcze nie wstałam. Ponownie po cichu zakradam się przez salon i kuchnię, wdrapuję na blat tuż nad zejściem do kajuty kapitana i czekam. Czekam, czekam, czekam. Ale wymyśliłam!?! A może to potrwa jeszcze z godzinę? Mogłabym chociaż kawę w międzyczasie zrobić, bo siedzę tuż przy kuchence, ale nie chcę hałasować, bo nic z mojego planu nie wyjdzie 🙂 Na szczęście słyszę otwieranie drzwi i Bolek pojawia się w zasięgu przygotowanej wcześniej przeze mnie butelki wody 🙂 Udało mi się go zaskoczyć! 😄

W PL jeszcze święta, a u nas stocznia już pracuje. Od rana upuszczona została po pochylni wielka motorówka, a inne dwie małe łódki dźwigiem zostały podniesione na nabrzeże. Jest na co popatrzeć. Eryk, nasz mechanik, który przyjechał dziś do stoczni na stawianie masztu na jednej z łódek, zagląda do nas na kawę i słucha ze zdziwieniem o tym, że w Polsce mamy zwyczaj polewania się dziś wodą 🙂 Dla równowagi stwierdza, że on pochodzi z Afryki, a tam zjada się muchy i na potwierdzenie ubija jedną z nich własnoręcznie 😄 Takie to rozmowy o muchach na łódce, która stoi na lądzie. Na morzu nie byłoby takich tematów, bo i much tam nie ma.

Sprawdzamy list przewozowy dla zamówionych dla nas części. Nie wygląda to dobrze, a już na pewno nie tak, jakby części miały dotrzeć dziś lub jutro. Eryk niestety stwierdza, że jeśli nie dojdą do środy, to piec, bo czwartek jest ostatnim dniem, w którym on pracuje, później wyjeżdża na przedłużony weekend. I co zrobisz? Nic nie zrobisz! Nie przyspieszymy tego. Co najwyżej później poszukamy innego mechanika, ale na części i tak musimy poczekać. Wykorzystujemy więc ten czas najlepiej, jak potrafimy, a więc zwiedzając okolicę.

Kto by pomyślał, że na tym rejsie przez Atlantyk będzie tyle chodzenia po górach, tyle zwiedzania. Gdyby widziała, to bym wzięła lepsze górskie buty 🙂

Na dziś wybieramy jezioro w najbliższym parku naturalnym. Może park i jest najbliższy, ale też jest ogromny. Mamy na zdjęciu jego mapę z atrakcjami i pieszymi ścieżkami, którą widzieliśmy podczas pierwszego wypadu nad jezioro. Castello Castellar też był właśnie w tym samym parku. Tym razem jednak wybieramy inny nieco kierunek. Tak czy owak, gdzie byśmy się nie ruszyli, to w granicach pół godziny jazdy samochodem mamy naprawdę ładne tereny do łazęgi.

Zjeżdżamy z autostrady i zostawiamy samochód przed zamkniętą bramą. Dalej pójdziemy już na piechotę. Wybieramy ścieżkę, która prowadzi szczytem wzniesienia, a mamy zamiar wracać przy jeziorze. Taki mamy plan, choć wiemy już, że czasem pokusa pójścia na skróty lub wyjrzenia znad wierzchołka góry kończy się przedzieraniem przez krzaki i nie ma już wtedy mowy o żadnej ścieżce.

Szlak jest zupełnie pusty. Wydawało ma się, że tutaj będzie to bardziej takie uporządkowane miejsce niż ścieżki nad jeziorem przy Castellar, ale pozbyliśmy się tego wrażenia, gdy minęliśmy totalnie zapomniane i chyba nieużywane od lat centrum turystyczne turystyczne, gdzie chcieliśmy zdobyć dokładną mapę terenu. Przy drodze znajdujemy czasem tablice informacyjne, ale gdy droga zwęża się na szerokość dwóch stóp nie widzimy żadnego śladu, by ktokolwiek chodził tędy poza zwierzętami. Pewnie latem można spotkać kogoś na szlaku, ale teraz jesteśmy tu sami.

W połowie drogi z góry widzimy ucho skalne tuż nad wodą. Postanawiamy do niego dotrzeć, ale nie prowadzi tam żadna oficjalna ścieżka, ale co to dla nas. Wyszukujemy przejścia pomiędzy prawdziwie kolczastymi krzakami. Te najbardziej cierniste krzewy mają kolce na kilka centymetrów, ale cała roślinność tutaj jest kłująca. Lasy tutaj mocno odróżniają się od tych naszych. Ze znajomych mi drzew rozpoznaję limby i drzewa korkowe, ale najbardziej zachwyca mnie to, że przedzierając się przez gąszcz trafiam co chwila na poukrywane tam kaktusy i palmy. No u nas się to nie zdarza 🙂

Do ucha skalnego znacznie łatwiej było dotrzeć, gdy widzieliśmy je z góry. Teraz zasłaniają nam je krzaki, przez które się przebijamy, ale ostatecznie udaje się! Co za miejscówka!!! Siadamy w tym skalnym oknie z niesamowitym widokiem i popijamy na spółę przyniesione w plecaku piwo. Jest dobrze! Pogoda piękna, więc wskakujemy do wody i opływamy skałę, by popatrzeć na nią z drugiej strony. Woda może nie jest zbyt ciepła, ale też nie tak zimna jak Atlantyk przed Azorami. Pomimo wszystko dzień się już powoli kończy i słońce nie grzeje już tak bardzo. Ruszamy więc pod górę szybkim marszem, by się rozgrzać. Z przystankami w najładniejszych miejscach, posileniu się czekoladą i kilku skrótach urokliwymi ścieżkami wracamy do samochodu.

Nagle odkrywamy, jak bardzo jesteśmy głodni i jak czekolada nam nie pomaga w napełnieniu brzuchów. Stwierdzamy, że po raz trzeci spróbujemy dotrzeć do City Wok, który poprzednio za każdym razem był zamknięty. I tak mamy tam prawie po drodze. Tym razem mamy szczęście – Wok jest czynny. To naprawdę ciekawe miejsce z takim wyborem jedzenia, że głowa mała! Jest wszystko, o czym tylko pomyślisz. Świeże ryby – są, inne owoce morza – są, warzywa – są, owoce – są. Jest nawet sushi! Nakładasz, co chcesz i jesz, ile chcesz. Możesz wybrać przygotowane już wcześniej potrawy, np. grillowane ryby, muszle, warzywa, grzyby, ale też możesz nałożyć sobie surowe składniki i zanieść do przygotowania na świeżo. Jest tu wszystko, nawet grzanki, pierogi, burgery, tortille, sałatki, a do tego sosy, posypki, desery, cista, owoce, lody, a nawet fontanna czekolady. Jestem tak głodna, że nakładam sobie pełniutki talerz gotowych rzeczy, takich, których nie znam i chcę spróbować. Bolek idzie w owoce morza przygotowywane na świeżo. W połowie talerza mam wrażenie, że przesadziłam. Skurczony w ciągu dnia bez jedzenia żołądek szybo się zapełnia, ale wystarcza tylko godzina pogawędki przy kieliszku białego wina, bym poszła jeszcze po sushi, a na koniec skusiła się na truskawki polane czekoladą 😄

Zmęczeni, najedzeni do granic możliwość stwierdzamy, że jedyną opcją na zakończenie wieczoru i szczytem naszych możliwości i jest uruchomienie filmu na komputerze na jachcie. Oglądamy świetnie zrealizowany Jezus Chrystus Superstar z genialną muzyką! Wiatr szarpie katamaranem. To tylko delikatne podmuchy, a i tak ruchy jachtu stojącego na lądzie są stresujące. Niby wiem, że się nie przewróci, ale i tak jest to nieprzyjemne. Co zrobić? Jak płynie, to skrzypi, jak stoi na lądzie, to się „buja” 😉 Pogoda się pogarsza. Ciekawe, co nas jutro czeka?

1 reply to Śmigus dyngus

Dodaj komentarz