Smak soli – Dover

Gdy wszystko idzie nie tak, jak miało być.
W sumie zaczęło się bardzo miło od wypadu do Muzeum Marynarki Wojennej w Portsmouth. Nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie całej ekspozycji, ale zobaczyliśmy część wystawy „pod dachem” oraz byliśmy na fantastycznej wycieczce z przewodnikiem po łodzi podwodnej z połowy lat czterdziestych XX wieku.

To już właściwie trzecia w tym roku łódź podwodna, którą mieliśmy okazję zwiedzać. Najpierw w Hiszpanii chłopcy z B oglądali jedną w Torrevieja, później ja byłam na brytyjskim okręcie podwodnym w Niemczech, na którym już kiedyś byliśmy, ale tym razem z przewodnikiem to była inna jakość zwiedzania, a teraz razem z B mogliśmy zapoznać się tajemnicami innego okrętu, dzięki opowieściom starszego pana pełniącego swego czasu służbę na podobnych jednostkach. Opowiadał nam o budowie łodzi i obowiązkach załogi żyjącej na tej ciasnej przestrzeni. Co prawda łódź podwodna w Portsmuth jest dużo większa od tej z Sassnitz, ale jednak na nadmiar przestrzeni nie mogli narzekać na żadnej z nich. Przeżyliśmy także symulację zanurzenia przy przygaszonych światłach ze słuchaniem komunikatów i głosów załogi. Powiem szczerze, robiło to wrażenie. Gdy mnie „na sucho” zrobiło się gorąco, tak mi działała wyobraźnia, to nie wyobrażam sobie, jaki stres musiała przeżywać załoga. Na zakończenie zwiedzania kupiliśmy chłopcom na pamiątkę Misie-Podwodniaki, maskotki ubrane w stroje z charakterystycznymi dla załóg okrętów podwodnych z białymi golfami i marynarskimi czapkami.

Pozwoliliśmy sobie na tę wycieczkę, ponieważ członek załogi, który miał dzisiaj do nas dołączyć, dał znać, że dojedzie później niż się spodziewaliśmy. Gdy jednak wracaliśmy, był już na łódce i mogliśmy szykować się do ruszenia w morze. Czekało nas tylko zatankowanie jachtu. Pech chciał, że nasz nowy załogant zakończył tankowanie częściową kąpielą. Zrobił totalną samowolkę. Zrzucił na raz dwie cumy, i dziobową i szpring, w momencie, gdy nie tylko nie dostał takiej komendy, to jeszcze nikogo nie było za sterem. Zdążyłam tylko powiedzieć, by tego nie robił, ale było już za późno. Dziób łódki zaczął oddalać się od pomostu, a próba ratowania sytuacji przez naszego nadgorliwego załoganta zakończyła się jego zawiśnięciem na relingach. Niby nie stało się nic super niebezpiecznego, ale jeszcze nigdy nie zdarzyła mi się taka akcja! Gdy wciągnęliśmy na brzeg naszego moczącego nogi kompana i ochłonęliśmy, już dawno było po czasie optymalnych warunków doliczając do tego wcześniejszą wycieczkę do muzeum.

Noc, która teraz nadchodzi bardzo szybko, była cudowna, gwiazdy spadały, warunki do żeglowanie okazały się całkiem niezłe, tylko już czasu nam było szkoda na halsowanie się między brzegiem a drogą morską dla dużych statków. Gdybyśmy mogli sobie pozwolić na bujanie się po morzu przez kolejne dni, to byłoby ok, ale jednak mamy granice czasowe tej wyprawy, więc wkurzało nas, że przesunięcie czasu wyjścia tak znacząco wpłynęło na nasze opóźnienie. Im dalej w las, a właściwie w morze, tym było gorzej. Wiatr, który miał nam na początku sprzyjać, zaczął już odkręcać i się wzmagał. Fale z czasem urosły, a na koniec dołożył się do tego przeciwny prąd i tam, gdzie mieliśmy być o 6 nad ranem byliśmy dopiero po 12 w południe…

W nocy długo stałam za sterem. Słuchałam „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, dawno przeczytanej książki, do której wróciłam i odkryłam ją na nowo. Byłam pośrodku niczego, zawieszona w rozkołysanej czerni lub pustce, w której czasem pojawiały się dalekie światła. Ged z książki mówi o poszukiwaniu i stawieniu czoła swojej ciemnej naturze. Ja chyba mierzę się z moją na morzu. Mam wtedy czas na zostanie ze sobą i na myślenie. Pewnie dlatego tak czasem ciągnie mnie na morze. Dziś w nocy znowu byłam blisko siebie i pośrodku niczego. Patrzyłam na kolejne spadające gwiazdy. W ustach czułam smak soli od fal wpadających na pokład i moczących mi twarz. Ranek długo nie nadchodził…

Razem ze wstającym dniem fale urosły, ale nie to było powodem moich smutków. Miałam wielki fun z żeglowania na nich, za to atmosfera na jachcie zaczęła zdychać i w sumie pozostałam przy tym, by cieszyć się żeglarstwem i nie przejmować resztą. Koło południa nie mieliśmy już złudzeń, że dymanie się pod wiatr, falę i prąd sprawia, że w planowanym Ramsgate będziemy pod wieczór. Mnie to w sumie nie robiło różnicy, ale B miał pracę przy komputerze, a na tych falach wysiadał już z siedzenia. Zakręciliśmy więc na wysokości pięknych białych klifów, zgłosiliśmy chęć wejścia do Dover, popatrzyliśmy na kilkanaście promów pasażerskich przewijających się przez port tylko w czasie, gdy my „nie mogliśmy” do niego dopłynąć i weszliśmy do przedziwnego portu z solidnie umacnianymi, wysokimi przy odpływie brzegami, pełnego ruchu na nabrzeżu i zapachu ropy.

Dopiero rozmowa z Miśkami, po rzuceniu cum, wyrwała mnie ze stanu zawieszenia. Połączyliśmy się z nimi przez Facetime i jak co dzień pokazywali nam, co robią, w co się bawią i jakie prace plastyczne wykonali. Była też tradycyjna już prezentacja wszystkich zabawek 🙂 Pusto tu bez nich strasznie na jachcie i bardzo za nimi tęsknię. Mam wrażenie, że nic się tu bez nich nie dzieje. Cieszyłam się na ten dorosły rejs. Miałam zamiar poświęcić czas bez dzieci na doszkalanie się, a w sumie niewiele z tego wychodzi. Czasem aż chce się już do domu. Na lądzie tęskno do morza i na odwrót…
Dover – 17-18 paździrnik 2018

4 replys to Smak soli – Dover

  1. Ja mam tak samo tylko w swoich ukochanych górach… niby chce sama że sobą.. Ale tęskno do moich chłopaków… niby chciałabym tam być na stałe.. Ale rozsądek podpowiada … że to jeszcze nie ten czas … 🙂

Dodaj komentarz