Z Brindisi do San Foca

Spałam tak twardo, że Stefano zdążył wstać, ubrać się w wymyślony i skompletowany przez siebie strój niebieskiego ninja i wyjść z kajuty. Widocznie musiałam odespać ostatnie dni. Zaczynamy odczuwać brak czasu i żałujemy, że doba nie ma kilku godzin więcej. Nie nadążamy z wszystkimi zaplanowanymi rzeczami – żeglowaniem, zwiedzaniem, pracą, blogiem, organizacją życia na łódce i opieką nad dziećmi. Nawet kosztem snu ciężko idzie to wszystko pogodzić.

Zdarza się tak, że nawet nie uda mi się zejść z łódki od wieczornego dopłynięcia na miejsce do kolejnego poranka. Wieczorem szybkie przygotowanie obiado-kolacji. Jedzenie trudniej szykować na falach, więc zwlekamy z tym czasem do końca dnia, jeśli chodzi o dorosłych. Później położenie dzieci i czas na czytanie im książek, pranie, sprzątanie, nocne – często grubo po północy – pisanie bloga, a od rana szereg kolejnych obowiązków i tylko liczenie na to, że jeszcze uda mi się wyskoczyć do miasta i poszwędać po obcych miejscach, co naprawę uwielbiam robić. Z towarzystwem dzieci, które zainteresowane bywają zupełnie innymi rzeczami do zwiedzania niż ja, odkrywanie zakamarków miasta jest wymagające czasem szczególnej organizacji i negocjowania. Na pewno nie da się do miasta od tak wyskoczyć, bo skakanie i owszem jest, ale a każdego napotkanego o drodze murka, a do miejsca do którego mieliśmy dojść, jest tych murków sto tysięcy… Szybko uczę się więc ustalania planu wycieczki i proponuję godzinę zwiedzania i przy okazji poszukiwania placu zabaw, po czym godzinę zabawy na tym placu. Teraz to są pierwsze koty za płoty, ale ostatecznie tak będzie wyglądał nasz rejs. Trochę przyjemności dla nas, trochę dla dzieci 🙂

Dziś zostawiłam Stefana ze Zbyszkiem na łódce, porwałam Gutka na spacer i odprowadziliśmy B do kapitanatu. Po drodze obskoczyliśmy kawałek Starego Miasta w Brindisi. Szliśmy za zapachem gofrów, ale zgubiliśmy trop. Trafiliśmy za to do kościoła akurat w południe, gdy dzwony wygrywały piękną melodię. Gutkowi bardzo się to podobało. Okazuje się, że łatwiej go namówić na zwiedzeni starych murów niż Stefana. Gutek cieszy się po prostu naszym towarzystwem, Stefan ma już za to swoje oczekiwania co do zwiedzania i liczy na tzw. atrakcje. Trudno się dziwić, jest starszy i lepiej wie, czego może się spodziewać po „starych murach” 😉

Czas przyspiesza. Szybki powrót, szybkie szykowanie do wypłynięcia po powrocie na łódkę, bo jest już późno. Dziś wyjątkowo byłam zmęczona i źle się czułam, a do tego jak zeszłam pod pokład o 12 w południe, tak nie wyszłam na górę do czasu późnego obiadu, bo Szerszenie miały listę życzeń jedzeniowo-ubraniowo-zabawowych do spełnienia. Dziś na topie były prace plastyczne i śpiewanie piosenek z podmienianiem słów. Stefan śpiewał np.: „Na pokładzie od rana, ciągle słychać mamusię, jak bez przerwy cholernie się drze”… Pozostawiam to bez komentarza 😉

Chłopcy pomogli jak co dzień pokroić warzywa, w międzyczasie zrobiliśmy też wspólnie frytki, korzystając z tego, że morze było spokojne. Z Master Chefem zajęliśmy się resztą i obiad wjechał na pokład. Na czas jedzenia postawiliśmy żagle, bo wcześniej z braku wiatru cały czas korzystaliśmy z silnika. Milej jednak jadło się w ciszy, bez warkotu silnika, nawet jeśli to oznaczało opóźnienie podróży. Słońce już niestety zachodziło, a nie chcieliśmy do mariny wchodzić po zmroku, wróciliśmy więc do wspomagania silnikiem i ruszyliśmy dalej.

Niedaleko mariny widać dużo małych motorówek na wodzie. Wszyscy łowią ryby. Szerszeni żałują, że nie mogą wyjąć swoich wędek, ale nie ma już na to czasu. Dzień się kończy. Do mariny wchodzimy, gdy już robi się szaro. Przy podaniu muringu z nabrzeża pomaga nam Belg z łódki obok, który przypomina moje wyobrażenie Robinsona Crusoe. Okazuje się, że razem z synem przewożą tonę oliwy, by udowodnić, że mały, ekologiczny transport morski jest nadal opłacalny. „Spławiają” tę oliwę dla kogoś zakręconego na punkcie ekologii i sami też w tym przodują. Mają prawie samowystarczalną łódkę, myją naczynia w morskiej wodzie i śmieją się, że mycie się to zbyteczny luksus 🙂

Schodzę z chłopcami na ląd i idziemy zwiedzać. Jest ciepło, choć już po zmroku. To jest nam akurat na rękę, bo Stefano musi jeszcze unikać słońca. Ruszam więc z Szerszeniami na nocną wyprawę poza marinę i zaraz za nią odnajdujemy plażę. Młodych nie mogę oderwać od tej wielkiej piaskownicy. Na deptaku, pomimo moich starań, by ograniczyć kontakty z innymi dziećmi, zawiązują się pierwsze znajomości z młodymi Włochami. Przecież dzieci o tej porze powinny już spać! Kto z dziećmi chodzi o tej porze po mieście?!?! 😉 Giorgio tłumaczy coś Szerszeniom po swojemu. Dogadują się. Gdy dołącza do nas B ruszamy w miasto. San Foca to dziura, ale urocza dziura. Budynki wyglądają już bardzo południowo, wręcz arabsko. Miasto niby puste, a jednak knajpki otwarte. Smakowite i wakacyjne zapachy snują się po ulicach. Zaglądamy przez okna do wnętrz i obiecujemy sobie, że po uśpieniu Szerszeni wrócimy tu choćby na kawę.
Nie udaje się…

Dodaj komentarz