Już to mówiłam, San Foca to dziura, ale za to urocza dziura. Ma też niewątpliwą zaletę – piaszczystą plażę. Chłopcy od chwili pobudki rwą się do wyjścia, by pobawić się w piasku. Woda na wybrzeżu podświetlona przez słońce ma lazurowy kolor. Piasek jest czysty i sypki, bardzo przyjemny w dotyku, choć nie złoty, raczej szary. Jest ciepło, ale wiejący wiatr sprawia, że żałuję, że nie wzięłam czapki. Dopiero ukryci w zakamarkach miejskich uliczek gubimy wiatr i skuszeni zapachem przysiadamy w kawiarence. Nie ma to tamto, włoska kawa jest pyszna nawet w największej dziurze. Szerszenie w ramach nieustających wakacji dostają coś słodkiego, a my dzięki temu zabiegowi zyskujemy chwilę ciszy, której nie chcemy przerywać nawet rozmową.
W powrotnej drodze stwierdzamy, że musimy chyba przeprowadzić ankietę satysfakcji wśród załogi, bo w trakcie rozmowów telefonicznych prowadzonych na pokładzie na zadane prawdopodobnie pytanie, co tam u nas, niektórzy odpowiadają znudzonym tonem: „Jakoś dajemy radę…”
Po wypłynięciu dwie prawdziwe katastrofy, które wyniknęły z żartów kapitana i jego ułańskiej fantazji. Dla Szerszeni atrakcją dnia była wyprawa do tzw. automatów z kulkami. Co w nich jest, każdy wie. Zło! Zabawki wszelakiej maści i rodzaju, niekoniecznie wiadomego zastosowania i wątpliwej jakości. B chwycił więc w którymś momencie taką zabawkę pochodzącą z magicznej kulki, a że to była różowa, gumowa, rozciągliwa gąsienica, rozciągnął ją na dobry metr i stojąc na pokładzie chciał udać, że strzela nią w morze. Zdążyłam tylko na jego pytanie: „Co to jest?” odpowiedzieć, że: „Nie wiem, ale ile dziecku daje radości!” i wtedy gumowy glut jak z procy wystrzelił z rąk kapitana prosto do morza. Oczywiście nie muszę dodawać, że był to przypadek, zabawka wyślizgnęła mu się z rąk. Nie muszę także wspominać, że u Stefana wywołało to kompletny rozpad i niedowierzanie, jak tata mógł coś takiego zrobić!
Dla ratowania sytuacji B szybko wyszperał kolejną gumową i rozciągliwą rzecz, jaka przyszła mu do głowy i na szczęście była to gumowa rybka z haczykiem – przynęta do łowienia. W ruch poszły więc wędki zarzucane z rufy w trakcie płynięcia i tak nam upłynął miło prawie cały dzień, aż do chwili, gdy B po raz kolejny chciał dobrze, a wyszło jak zawsze.
Znudzonemu już i zniechęconemu nieudanymi połowami Stefanowi, chciał zrobić niespodziankę i potajemnie nabił na haczyk jedną z 3 wielkich ryb mających być głównym daniem naszego dzisiejszego obiadu. Żart prawie się udał! Wypatroszona! ryba w podskokach na falach zmierzała już w stronę pokładu, ściągana nawijaną przez Stefana żyłką i nagle chlup, kolejna fala, a ryby brak… Dorosła załoga kwiczała ze śmiechu przez dobry kwadrans, z powodu tego „ujemnego brania”. Nasze dziecko za to patrzyło się na nas, jak na ludzi niespełna rozumu 😉
Tak to dziś kapitan uwolnił z pokładu dwie ważne rzeczy. Gąsienica i ryba zyskały wolność w wodach Morza Jońskiego. A my zyskaliśmy temat do żartów na długi czas 🙂
W Leuca, do którego dochodzimy już po zmroku, wita nas amerykańska załoga katamaranu stojącego po sąsiedzku. Ich kapitan mówi, że babka jego żony była Polką. Dzięki temu, że na achtersztagu (były problemy z uzyskaniem flagsztoka w marinie) powiewa flaga Polski, wiele osób nas zagaduje. Albo są to Polacy będący na wakacjach w miejscach naszego postoju, albo miejscowi, którzy z czymś Polskę kojarzą, którzy byli u nas w kraju, lub znają jakiegoś Polaka. Jedna flaga, a tyle temat do rozmów.
Jesteśmy już na końcu obcasa włoskiego buta. Można by rzec jesteśmy pod pantoflem 😉 Jutro po południu zaczniemy kolejny z dłuższych przelotów. Czeka nas doba w morzu. Oby wiatry nam sprzyjały. Już 400 mil naszej wyprawy za nami, a każdy dzień przynosi coś nowego.