Niby są powody do radości. Jest już kwiecień, ocean się teochę uspokoił, na pokładzie można już normalnie funkcjonować, ale ja się czuję, jakby mi ktoś odciął zasilanie.
Po porannej wachcie od 4 do 8 jedyne, co mam ochotę zrobić, to zakopać się w łóżku grubo ubrana i przykryta podwójną warstwą. Gorąca herbata i książka dopełnia mojego szczęścia i ostatecznie zasypiam.
Pobudka w południe wcale nie pomaga. Nadal czuję się kiepsko, ale myślę sobie, że to może nadal spadek energii przez to, że opóźnia się nasze dotarcie na Azory. Cały czas kładę to na karb pewnego znużenia płynięciem.
Korzystając z tego, że ocean się uspokoił, Bolek włącza generator i odsalarkę, a ja z przyjemnością wskakuję przed moją wachtą pod prysznic. Chcę to na tyle wcześnie zrobić, by moje długie włosy zdążyły wyschnąć pod pokładem. Coś już wtedy powinno mi dać do myślenia. Pomimo tego, że w małej łazience szybko robi się ciepło, nie potrafię zakręcić cieplej wody, by się namydlić i dopiero później spłukać. Jest mi tak zimno, że ustawiam wodę na minimalny strumień i w trakcie mycia staram się trochę ogrzać.
Pewnie jakoś bym to przetrwała bez większych strat na zdrowiu, gdyby nie pokusa, by złapać słońce do pozycji z astronawigacji. Przez to, że cały czas jest za chmurami i wychodzi tylko na chwilę, ja też kilka razy wychodzę na pokład. Ubrana jestem grubo, z czapką i dwoma kapturami na głowie, w jednak nic to nie daje. Nie dość, że słońca nie udaje mi się złapać – jest zbyt blade za chmurami, to jeszcze serwuję sobie ból ucha. Zakładam, że już i tak wcześniej mi coś dolegało, a tylko tłumaczyłam sobie, że czuję się gorzej przez znużenie dłuższym płynięciem, ale jednak pogorszyłam sprawę tym niepotrzebnym wychodzeniem na pokład.
Kolejna część dnia podporządkowana jest walce z bólem. Trochę pomaga smarowanie maścią rozgrzewającą i podbudowujące rozmowy z Anią. Jakoś się trzymam, ale w trakcie popołudniowej wachty marzę tylko o tym, by znowu zakopać się w łóżku. W cale nie takie małe podmuchy wiatru na pokładzie odczuwam każdym nerwem na bolącej już połowie twarzy…
Noc w łóżku niewiele daje. Mam gorączkę i dreszcze. Gdy o 4 rano wychodzę na pokład, jestem uzbrojona w dodatkowe warstwy ubrań, pod czapką mam opaskę na głowę, a pod nią jeszcze ogrzewacz na uchu. Boli mnie już teraz całe ciało, ale ucho i gardło najbardziej. Nic to, dam radę. Ostatnio na nartach zimą też się tak czułam, a nie odpuściłam jazdy na stoku. Tu jednak trochę trudniej o regenerację i znacznie mniej rozgrzewającego ruchu niż na nartach…
Tragedii nie ma, bywało gorzej, ale kurde nawet rozgrzewającego mleka nie mogę sobie zrobić, bo już go nie ma…
Dobra, nie nakręcam się… Muszę to przetrwać… i znowu cieszyć się rejsem!
Przed świtem jest tak ciemno, że gdyby nie kompas i kurs na chartploterze, to myślałabym, że kręcimy się w kółko… ale to już chyba mnie się kręci w głowie.
Później wstaje słońce i od razu jest lepiej.
Kurczę, gdybym tylko wiedziała, że to mleko będzie takie potrzebne, nie piłabym go do kawy…
Oj, Ania, przecież ja sama piłam je do kawy 😀