Never below seven

To nowe motto naszego rejsu, a właściwie jego ostatniego etapu przez Śródziemie. Mamy cisnąć, ile fabryka dała, ile paliwa wystarczy i na ile wiatr pozwoli, i nie schodzić poniżej 7 węzłów. Może dzięki temu uda nam się nadrobić stratę czasu z napraw w stoczni i stania na lądzie. Na razie nam i wiatr i morze sprzyja, więc wszystko jest na dobrej drodze do tego, by przez najbliższe dni taki plan realizować. Prognozy pogody w dłuższym terminie nie bierzemy zbyt poważnie, więc jako to się mówi, „się zobaczy, co będzie dalej”.

Gdyby mi się tak chciało, jak mi się dziś nie chce… To wcale nie tak, że nie cieszę się z bycia na wodzie. Naprawdę już najwyższy był czas ku temu, byśmy ruszyli w dalszą drogę i na szczęście udało się możliwie jak najszybciej przeprowadzić wszystkie naprawy z przymusową, ale niemożliwą do wyeliminowania przerwą na święta. Nacieszyliśmy się widokami i smakami lądu. Rozruszaliśmy zastane na Atlantyku nogi w trakcie fantastycznych wycieczek w góry i ciekawe miejsca w okolicy. Czas jednak nagli! Czas wracać do domu!

Cieszę się więc, że już jesteśmy na wodzie. Bolek sprawdza, że wszystko działa, nie mamy przecieków i płyniemy jak najszybciej się da, korzystając ze sprzyjającego wiatru. Co ja jednak poradzę na to, że ciężko wbić mi się znowu w rytm. Nadal nie doszliśmy nawet do sześciogodzinnych wacht, tylko idąc za propozycją Bolka, robimy krótsze, najpierw po 3, później po 5 godzin. Czeka nas jeszcze wejście do Catageny na dotankowanie, więc ten nasz rytm i tak zostanie zaburzony, gdy w nocy będziemy musieli być razem na pokładzie, po to, by wejść do portu i rzucić cumy przy stacji benzynowej.

Z wiekiem zaczyna mi doskwierać choroba morska, ale dziś to chyba nie to. Niby trudniej mi się oswoić z bujaniem, ale nie muli mnie, ani nie mdli, tylko boli mnie żołądek. Czyżbym się czymś struła? Nie mogę się pozbierać i dopiero długa drzemka na kanapie w salonie, gdzie tylko na chwilę położyłam się po swojej wachcie, a przespałam na słońcu dobre cztery godziny, pozwala wrócić mi do życia. Może jednak za długi postój na lądzie sprawił, ze tym teraz trudniej mi się przystosować ponownie do życia na rozkołysanym pokładzie? Nie bardzo rozumiem, dlaczego mam z tym dziś problem, ale biorąc pod uwagę, że już więcej postojów aż do Sibenika nie planujemy (poza jedynie chwilą na tankowanie w Cartagenie i może na Sardynii), to będę miała czas na to, by się przystosować 🙂

Mamy dziś cały dzień z delfinami. Naprawdę! Właściwie to odwiedzają nas codziennie, ale dzisiaj jest wyjątkowo. Są z nami prawie przez cały czas. Rano, gdy wchodzę na wachtę o 6 widzę je przy burcie i zostają ze mną aż do 11, gdy wstaje Bolek. Opowiadam mu zafascynowana, jak długo z nami płyną i że to naprawdę liczne stado z wieloma młodymi, które jak małe, grube kluski wyskakują wysoko ponad fale. Bolek za to z pełnym spokojem człowieka, któremu się już delfiny „przejadły”, stwierdza: Taaaaa, płynęły z nami już przez całą noc…

Jak tak się nimi niesamowicie cieszę. Uwielbiam się przyglądać, gdy robią te swoje ewolucje ponad falami. Co prawda czasem zdarza się, że płyną z nami na wyścigi, ale nie za dużo skaczą. Innym razem robią prawdziwie pokazowe wyskoki ponad fale. Doskonale je widać w przejrzystej wodzie, jak odwracają się na bok i połyskują wtedy jaśniejszym brzuchem. Gdy wyskakują, widać je już w całej okazałości. Wydaje mi się, że najbardziej skore do skoków i akrobacji są najmniejsze, więc i pewnie młode osobniki. Dają mi od rana prawdziwy pokaz swoich możliwości. Popołudniu za to pojawiają się tylko trzy sztuki na krzyż, za to jeden z nich jest największym delfinem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nie mogę się jednak na niego wystarczająco napatrzeć, bo szybko znika w głębinie.

Pod wieczór, gdy robimy kółko pod wiatr, by zrzucić grota, znowu kątem oka widzę inne załamanie fali przy burcie. To wrażenie najczęściej zapowiada delfiny. I tak, są! Ponownie duże rozbrykane stado. Bolek żartuje, że pewnie myślę, ze jesteśmy tacy fajni i to dla nich robimy takie ciekawe zawrotki. To rzeczywiście bardzo ciekawskie zwierzęta, więc nie zdziwiłabym się, gdyby to właśnie je zainteresowało. Są wyjątkowo ruchliwe. Dużo skaczą. Wyraźnie widać jak ścigają się z nami i mam wrażenie, że sprawia im to frajdę. Jeden zachowuje się tak, jakby chciał przeskoczyć pływak. Z ogromną prędkością zbliża się pod kątem do burty i wyskakuje wysoko w powietrze, a raz nawet nadpływa z przeciwka i skacze na wprost dziobu! Mam nadzieję, że nie będzie tego powtarzał, bo przy dużej prędkości, z jaką teraz płyniemy, na pewno by źle się to dla niego skończyło.
Jestem pod ogromnym wrażeniem ich zwinności. Jeszcze gdy skręcają, widać ruch ich ciała, ale gdy płyną na wprost, wydaje się, jakby w ogóle nie poruszały ogonem, a nie tylko bez problemu dotrzymują nam tempa, gdy płyniemy 8-9 węzłów, ale też ze spokojem nas wyprzedzają. Bolek stwierdza, że tak chętnie nam dziś towarzyszą, bo z delfinów to nie są żeglarze, tylko bardziej motorowodniacy. Lubią hałas, szybkość i to, że można się pościgać. Doceniają naszą dzisiejszą prędkość przelotową i serfowanie czasem po 13 węzłów na fali. Nareszcie mają w nas odpowiednich partnerów do wyścigów 🙂

I jak tu robić coś innego, jak można na delfiny patrzeć? 🙂 Szkoda czasu na inne rzeczy 😉

Dziś w ogóle jest dzień pod hasłem zwierząt, bo w ciągu dnia opływamy przylądek Cabo de Gata, czyli przylądek kota i miło móc nacieszyć oczy tymi pięknymi widokami. Podglądam też na mapie i podziwiam, w ilu z tych okolicznych portów byłam w tamtym roku: Cadiz, Barbatte, Ceuta, Gibraltar, Fuengirola, Almerimar, Malaga. Każdy z nich to inne doświadczenia i bardzo miłe wspomnienia. Teraz jedynie mogę wracać do nich w myślach i przywoływać obrazy w pamięci. Na tym rejsie pozostaną jedynie jako punkty na mapie.

1 reply to Never below seven

  1. Dzięki Justynko .Widzę ,że będę miała co czytać .Jutro wyjeżdżamy do Mielna Unieście i zabieram z sobą laptopa.Pozdrawiamy Was.

Dodaj komentarz