Kotor ponownie i definy na nocnej wachcie

Podobno góry odbijały się w gładkiej tafli wody, gdy Desiderata wypłynęła z samego rana z powrotem do Tivatu. Podobno, bo nie byłam na pokładzie i nie widziałam tego. Dopiero cumowanie przy nabrzeżu celnym w Tivacie postawiło mnie i Szerszenie na nogi.
Gutek wdrożony już w rytm życia na łódce zapytał, dlaczego tak wcześnie wypłynęliśmy i dlaczego już cumujemy? Czasem jest już tak dorosły w tym swoim ogarnianiu rzeczywistości i zaskakuje nas trafnością swoich spostrzeżeń i komentarzy.

Wydawało się, że największym wyzwaniem tego dnia będzie odprawa celna w Czarnogórze i rozpoczęcie prawie dwustumilowego przelotu w poprzek przez Adriatyk do Włoch.
Jednak gdy Stefan stanął na pokładzie, sprawy przybrały zupełnie niespodziewany obrót.
Od wczoraj zmiany skórne ospy u niego objęły także powiekę oka. Było to już konsultowane z naszą lakarką rodzinną i nie stanowiło powodów do niepokoju, ale rano okazało się, że jedna ze zmian jest na granicy worka spojówkowego i to był dla nas stan alarmujący. Zmiana była mała, ale nikt z nas nie był w stanie orzec, czy się nie powiększy, czy kolejne nie pojawią się w oku, a wtedy konsultacja lekarska będzie już obowiązkowa. Nie mieliśmy też jak i czym tych zmian na granicy oka smarować, by uśmierzyć swędzenie. Czekał nas za to przelot przez Adriatyk do Włoch i minimum doba w morzu bez możliwości dostępu do lekarza. Co innego na lądzie. Jeszcze nie wypłynęliśmy, więc jest czas na działanie.

Szybka konsultacja z bardzo miłą i pomocną obsługą mariny i lądujemy w Izbie Przyjęć w Tivacie. By nie było nam tak prosto, w Czarnogórze obchodzona jest teraz prawosławna Wielkanoc i jak na święta przystało, wszyscy są w trybie wypoczynkowym.
Przed wejściem do szpitala zastajemy więc ekipę ubraną w czerwone mundurki ratowników medycznych, siedzącą przy karetce w cieniu kwitnących już drzew owocowych. Klimat co najmniej świąteczny. Wszyscy roześmiani i pogodni. Młoda pani doktor o przepięknych oczach zajęła się Stefanem i orzekła, że co prawda nie widzi nic alarmującego w tych zmianach na oku, ale ona nie jest pediatrą i nie chce brać odpowiedzialności za ostateczną diagnozę. Wypisała nam skierowanie do szpitala w Kotorze, uzyskaliśmy jeszcze pomoc w zadzwonieniu po taksówkę i w jednej chwili wracaliśmy do Kotoru, z którego wypłynęliśmy z samego rana. Jazda taksówką przy bałkańskiej muzyce i z tym wyprażonym słońcem krajobrazem za oknami była urocza, z pominięciem powodu tej nieoczekiwanej podróży.

Szpital przeciwnie. Dobijał chłodem i brakiem organizacji. Mieliśmy wrażenie, że do końca nie wiedzą, co z nami z zrobić. Są święta, szpital jest pusty. Dyżurującego na miejscu pediatry chyba zabrakło, bo powiedziano nam, że już jedzie do nas „Infektolog”. Ta dziwna funkcja, rozmowy za drzwiami o nas w języku, który przynajmniej w jednej czwartej rozumieliśmy (bez świadomości tego u rozmówców), zamknięcie nas w małym i obskurnym ambulatorium już popychało mnie ku stwierdzeniu, że przyjazd tutaj był błędem. Już byłam w stanie orzec, że nikt nam tu nie pomoże i powinniśmy skorzystać z wizyty domowej na jachcie proponowanej nam przez ubezpieczyciela (nie skorzystaliśmy z niej po rozmowie z obsługą mariny i ich opinią na temat takich wizyt). Pielęgniarka, która raz na jakiś czas zaglądała do nas nie wiadomo po co, zabijała wzrokiem i swoim podejściem utwierdzała mnie tylko w przekonaniu, że nie powinno nas tu być.

Razem z panią doktor infektolog do pokoju wpadł jednak podmuch świeżego powietrza i w przenośni i dosłownie, bo lekarka otworzyła drzwi i okna. Zrobiło się jaśniej, a z pobliskich drzew zaczął dobiegać śpiew ptaków. Z uśmiechem i fachowo zajęła się Stefanem, ale nie omieszkała ochrzanić obsługi, że do takiej choroby powinni wezwać pediatrę, a nie infektologa. Już nie warto nawet wspominać, że B kilka razy sugerował, iż wzywanie infektologa (trochę przerażała nas ta nazwa) do ospy, to jak wyciąganie armat na muchy, że prosimy o wezwanie pediatry. Zbywano nas i tyle. Teraz byliśmy świadkami reprymendy w obcym języku, który jednak w dużej mierze rozumieliśmy i trochę uśmiechaliśmy się pod nosem z tego powodu.

Bardzo miła pani doktor przebadała Stefana z pełnym zaangażowaniem i stwierdziła łagodny przebieg choroby. Powiedziała także, że tymi zmianami na powiece nie musimy się martwić. Przepisała leki, miło pogawędziła z nami i już było po wizycie. Czekaliśmy jeszcze jakiś czas na potwierdzenie, że nasz ubezpieczyciel dogada się z agencją obsługującą szpital w sprawie pokrycia kosztów leczenia i musimy przyznać, ze Allianz ze swoim ubezpieczeniem Globtrotter po raz kolejny spisał się na medal. Nie życzymy sobie, byśmy jednak musieli srawdzać po raz kolejny ich skuteczność na tym rejsie. Jeden raz nam wystarczy! (jeszcze nie wiemy, że nie będzie ro jedyny).

Powrót do Tivatu taksówką i ponowne podziwianie widoków tym razem z lądowej perspektywy.
W Tivacie chcemy wykupić jeszcze leki przepisane przez lekarkę. Kierują nas do najbliższej apteki, która jest w swojego rodzaju miasteczku w marinie – nowym osiedlu apartamentowców. Jest to miejsce tak nadmuchane i tak nierealne, że jedyne skojarzenia jakie mam, to wizualizacja projektu przed budową, z tym, że w PL z mojego doświadczenia wizualizacje wyglądają ładnie, a ostatecznie w rzeczywistości biednie. Tu jest na bogato! Architektura, szemrząca woda w fontannach wszelkiego typu, oczka wodne, rośliny tak zadbane i w takich kompozycjach, że nie mogę wyjść z wrażenia. W uliczkach butiki z prawdziwie stylowymi i wyjątkowo oryginalnymi ubraniami, które naprawdę mi się podobają. Na wystawach gustowna biżuteria. Główna ulica zakończona bramą, a za nią widoczny stojący przy nabrzeżu żaglowiec. Wszędzie apartamenty dla bogaczy, by nie musieli siedzieć cały czas na swoich luksusowych motorówkach. Pomiędzy budynkami basen portowy i keje, przy których cumują łodzie. Na kei pięknie zaaranżowane kawiarnie. Moim zdaniem idealne wykorzystanie miejsca na pomostach – schodzisz z łódki, a tam, na wyciągniecie ręki, świeża kawa i piękny widok. Ludzie jak z obrazka. To miasteczko wiecznej szczęśliwości z uśmiechniętymi przechodniami. Mojego wrażenia wizualizacji dopełniłoby to, gdyby się zatrzymali w pół kroku z tymi swoimi usmiechami zastygłymi na ustach. Kompletnie odrealniony widok lub życie, jakiego w ogóle nie znam. Zupełne odcięcie od zwykłego życia, a z drugiej strony miasteczko w pełni dostępne dla zwykłych turystów.
Kupujemy tam tylko leki w aptece, ale spacer ulicami pomiędzy kwitnącymi już drzewami robi na nas duże wrażenie.

Na łódce szybka odprawa i szykowanie do wypłynięcia. Gotowanie jedzenia zawczasu, uzupełnianie termosów na nocną wachtę. Ruszamy koło 15, a słońce tak praży, że wszyscy na pokładzie do wieczora zostają w krótkich rękawkach i spodenkach. Dla Stefana teraz jest trudny czas. Musimy go chronić przed słońcem i postarać się, by jak najwięcej wypoczywał i by się nie przeziębił, a na łódce wszystkie te rzeczy są dużo trudniejsze organizacyjnie niż w domu. Wierzymy jednak, że razem z naszym dzielnym synem damy radę to zrobić!

Późnym popołudniem mijamy ostatni bastion Chorwacji w postaci twierdzy na skałach i zostawiamy za sobą ośnieżone szczyty gór Czarnogóry. Przed nami jedynie pusty horyzont i kierunek Włochy.
Dzielimy się na wachty, by móc choć trochę wypocząć tej nocy. Wiatr sprzyja i większość trasy pokonujemy na żaglach. Wachta zdająca nam służbę o północy mówi, że towarzyszyły im delfiny. Do nas też zaglądają po godzinie. Miło mieć takich towarzyszy pośrodku niczego w trakcie ciemnej nocy na morzu.

Przed 3 widzę z lewej burty dziwne pomarańczowo-czerwone światło. Staje się w krótkim czasie coraz wyraźniejsze. Nie potrafimy tego widoku zinterpretować i wyobraźnia dopowiada nam różne obrazy. Dla mnie jest to oświetlony pokład trałowca, dla innych dziwnie oswietony żagiel, ale wygięty w złą stronę w stosunku do wiatru. Dopiero po jakimś czasie po obserwowaniu „światła” przez lornetkę Zbyszek stwierdza, że to księżyc! Widać to już wyraźnie, jak szybko rośnie i odkleja się w trakcie wzonesznia od horyzontu. Gdy się kładę, wiatr się wzmaga. Bujanie powinno mnie uśpić, ale pomimo tego, że czuję się komfortowo i bezpiecznie, budzę się wiele razy tej nocy.
Nowym i przyjemnym uczuciem jest za to przytulenie się po nocnej wachcie do tych moich dwóch ciepłych klusek 😉 Nigdy wcześniej nie miałam takich przyjemności w nocy na morzu 🙂

Dodaj komentarz