Atrakcją dnia ma być wejście na szczyt twierdzy św. Jana wzdłuż murów nad mariną. Zanim ruszamy, załogę zajmują przyziemne obowiązki. Gdy inni robią zakupy i śniadanie, idę w ślady kapitana i urządzam sobie kąpiel na dziobie pod pretekstem umycia kibelkowo-prysznicowej kabiny. W marinie nie ma sanitariatów, więc jest to prawdziwy luksus. Gdy kabina jest już czysta, wykorzystuję okazję i robię sobie z niej wielką miską na pranie. Zawieszamy pół pokładu kolorowymi ubraniami powiewającymi na wietrze i dzięki temu nasz jacht staje się atrakcją turystyczną i miejscem do robienia zdjęć dla osób wysiadających z olbrzymiego wycieczkowego promu.
U bram miasta wita nas tłum turystów i pachnący kwiatami lokalny targ. Na straganach warzywa, sery, oliwki, pamiątki w postaci desek oliwnych, kwiaty i sadzonki lokalnych ziół. W tłumie turystów trudno się odnaleźć. Ruch na ulicach zmniejszy się dopiero po dopłynięciu ogromnego wycieczkowca, co samo w sobie będzie nie lada atrakcją i ciekawym widokim, który będziemy oglądać już z góry. Do tego czasu mijamy wszędzie na ulicach turystów wszelakiej narodowości.
Podążamy uliczkami Starego Miasta w kierunku murów pnących się po zboczu. Za każdym rogiem spotykamy jeśli nie koty, to pamiątki z kotami, kocie muzea i tym podobne. Kotor kotami stoi. Z innych zaskakujących pamiątek są misternie zdobione weneckie maski i dużo rosyjskich gadżetów, jak matrioszki. Jest tu bardzo dużo rosyjskich turystów, ale czy naprawdę przyjeżdżają do Kotoru, by akurat tu kupić matrioszkę? Chyba u nich na miejscu jest ich wystarczająco dużo. A może tylko ja czegoś nie rozumiem w tym zwyczaju?
Droga na szczyt twierdzy wiedzie kamiennymi zakosami. Nachylenie podejścia i wysokość stopni na drodze jest raczej przyjazna, ale nie powiem, by był to spacerek, tym bardziej, jeśli niesie się na górę Gutka, a wspinaczka trwa dobrą godzinę. Część drogi Młody idzie sam, ale nie dziwię mu się, gdy w którymś momencie mówi, że jest zmęczony. Jest z niego taki gadający plecak. Wygłupia się, komentuje, co jest urocze, ale nie ułatwia wnoszenia go, a co tu dużo kryć, waży już swoje i wcale to nie jest takie proste, wnieść go po stromych schodach. Na każdym kroku, przy każdej przerwie i zmianie Gutek chce wziąć ze sobą na górę największe kamienie, a w związku z tym, że ja z Marianem robimy na zmianę za tragarzy, to tak naprawdę my te kamienie wnosimy razem z Gutkiem. Trwają trudne negocjacje, by zmniejszyć wagę kamiennego nadbagażu, ale Gutek jest bardzo twardym negocjatorem, a my ostatecznie dostajemy prawdziwy wycisk.
W połowie wspinaczki widzimy, że wycieczkowiec rzuca cumy i przy wtórze syren okrętowych odchodzi z portu. Z góry widać, jak miesza kolory wody w zatoce ogromnymi śrubami wzburzając muł z dna.
Po drodze mijamy stary kamienny kościół. Zrywamy z drzewa liście laurowe. Niesamowite, że mogę dotknąć świeżych, aromatycznych liści, które znam tylko z przyprawowej torebki. Tutaj ot tak całe zbocze jest nimi porośnięte. Zbocze pełne jest także kwiatów różnych gatunków, ale wszystkie są w żółtym kolorze. Co jakiś czas wzdłuż murów ciągną się pozostałości okienek strzelniczych, które teraz wyglądają jak szczerbata szczęka.
Na samym szczycie zastajemy za to mieszankę zabytków ze współczesnością – kamienne mury razem ze zbrojonym betonem. Na szczycie powiewa flaga Montenegro. Ludzie siedzą, odpoczywają i podziwiają widok na zatokę. A jest co podziwiać. Kolor wody jest w odcieniu morskiej zieleni. W Zatoce Kotorskiej góry schodzą wprost do morza. Posiada ona cechy norweskich fiordów i jest niekiedy określana jako najdalej położony na południe fiord Europy. Zaraz pod nami rozpościera się widok na Kotor i pomarańczowe dachy Starego Miasta z trzema najwięskzymi wieżami z kilkunastu prawosławnych i katolickich świątyń oraz pałaców Kotoru.
Miasto jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w południowo-wschodniej Europie, pełnym zabytkowych budowli. Gdy w powrotnej drodze dochodzimy do granicy jego dachów, zapach ziół z rozgrzanego zbocza zmienia się w zapach obiadu. Gutek większość trasy w dół pokonuje na własnych nogach. Pod koniec odbijamy w lewo i zaczynamy schodzić inną drogą. Dzięki temu spotykamy miłego starszego Norwega, który okazuje się zapalonym żeglarzem i aż oczy mu się cieszą, gdy mówię, że spędzamy czas na jachcie i opowiadam o planach naszego rejsu. Mówi nam o tym, gdzie i na czym pływał w regatach, żartując, że jest dobrym kandydatem na załoganta. Pewnie miałaby nam jeszcze wiele do opowiedzenia, ale Gutek już się niecierpliwi. Rozstajemy się więc i Norweg daje nam radę na odchodne, byśmy mieli oczy i uszy szeroko otwarte, bo co prawda w tym regionie nie spotkamy tak dużych fal jak u niego na Morzu Północnym, ale za to wiatr tu przychodzi nagle i niespodziewanie.
W Starym mieście jeszcze obiecane Gutkowi lody i wracamy na obiad na jachcie – makaron z owocami morza.
Spędzamy leniwe popołudnie na jachcie, ciesząc się ciepłem słonecznym. Nazwa Kotor pochodzi od starogreckiego słowa oznaczającego gorąco i dziś mieliśmy okazję odczuć jej odpowiedniość.
Kapitan rusza na samotną wspinaczkę na twierdzę, a my przez lornetkę obserwujemy jego kroki z jachtu i machamy sobie, gdy dociera na szczyt. Jeszcze wieczorne zwiedzanie Kotoru z obserwowaniem nocnego życia toczącego się o dziwo nie w restauracjach, a w przeróżnych, naprawdę klimatycznych pubach. My też przysiadamy w jednym na pogaduchy i przekąski. Szerszenie głaszczą i dokarmiają koty Kotoru.
W drodze powrotnej słuchamy muzyki na żywo dochodzącej z różnych zakamarków miasta i stwierdzamy, że Kotor jest jednym z ładniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widzieliśmy.