Kłopoty na granicy i kolacja pod gwiazdami

Jakby wszystko było dograne, to chyba byłoby nie po naszemu. Zaczyna się już od korków na pierwszym etapie podróży do Wrocławia, gdzie mamy ustalone spotkanie z resztą załogi. Po dwóch godzinach, zamiast być na miejscu, jesteśmy dopiero pod Kościanem i po zjedzeniu połowy naszej wałówki przeznaczonej na całą podróż do Chorwacji.

Problemy z początku trasy okazują się ostatecznie tak błahe w porównaniu z tym, co czeka nas później, że szybko o nich zapominamy.

Po całonocnej podróży z kilkoma przystankami, którą chłopcy w większoś przespali i znieśli bardzo dobrze, dojeżdżamy do przejścia granicznego w Mariborze. Doskonale wiemy, że Stefan nie ma ważnego paszportu, a Chorwacja jest poza Schengen. Wiemy, że możemy mieć problem z wjazdem, ale wyrobienie nowego dowodu lub paszportu trwa tak długo, że dokumenty pomimo naszych usilnych starań nadal zalegają gdzieś w Warszawie.
Zdecydowaliśmy się jechać z nieaktualnym paszportem Stefana, ponieważ czytaliśmy szereg historii o tym, że Chorwaci przymykają na to oko, a i sami wielokrotnie przekraczaliśmy ich granicę bez jednego nawet rzutu oka celnika na papiery. Nic więcej już teraz nie mogliśmy zrobić, jak tylko spróbować.

Myślałam, że jestem przygotowana na każdą opcję. Mieliśmy plan B i nawet C. Braliśmy pod uwagę to, że jakby co, wrócę ze Stefanem do PL, a Bartek jako skipper pojedzie na jacht z Gutkiem. Naprawdę się w myślach na to przygotowywałam, ale zaskoczeniem największym było dla mnie to, że to już Słoweńcy cofnęli nas ze swojej granicy. Wykopali nas bez mrugnięcia okiem. Wtedy pomyślałam, że chyba nie mamy szans… Pozostał jednak jeszcze do realizacji plan B i C, czyli spróbowanie przejazdu przez mniejsze przejście i ewentualnie jeszcze spróbowanie przekroczenia granicy przez Węgry.

Na szczęście plan B zadziałał. Na mniejszym przejściu celnicy byli bardziej ludzcy. Co prawda zwyzywali nas od głupków, którzy nieodpowiedzialnie ciągnęli dzieci 1000 km ryzykując, że nie przekroczą granicy. My udawaliśmy, że dopiero teraz zobaczyliśmy datę ważności Stefanowego paszportu. Puścili nas chyba tylko dlatego, że szkoda im było dzieci. Wiem, że musieli nagiąć do tego swoje zasady i jestem im za to bardzo wdzięczna.

Dzięki temu czeka nas tydzień na łódce w miłym gronie, żeglowanie i skoki do wody.
Byłoby naprawdę przykro, gdybym ze Stefanem musiała wrócić do PL.

Pomimo tego, że podróż była długa i męcząca, to chłopcy znieśli ją doskonale. W ogóle nie musiałam ich zabawiać. Przez większość czasu wspólnie słuchaliśmy audiobooka „Opowieści o Pilocie Pirxie” i komentowaliśmy to, co widzimy za oknem. Cieszę się, że Szerszenie są nauczone takiego podróżowanie, jakie ja pamiętam z dzieciństwa. Bez tabletu czy bajek za to z rozmowami i śpiewaniem piosenek.

Na miejscu w marinie w Zadarze czekał na nas jacht o nazwie Marijana. Zanim zrobiliśmy odbiór, dołączyliśmy w mieście na zimne piwko do naszej załogi, która dojechała przed nami (nie musieli szukać drugiego przejścia granicznego). Wypadało wspólnie uczcić nasze przekroczenie granicy i pozostanie załogi w pełnym składzie.

Tak jak zawsze w Zadarze na drugi brzeg przedostaliśmy się uroczym transportem, czyli kursującą pomiędzy brzegami zatoki małą łódką wiosłową. Zadar jak zawsze piękny. Pod nogami białe błyszczące kamienie wygrzane do granic możliwości, po których można się ślizgać. Zawsze ja to robiłam, teraz zastąpiły mnie w tym Szerszenie 🙂

Wieczorem czekały nas jeszcze zakupy i ształowanie łódki oraz przemiły powitalny grill na pomoście. Siedzieliśmy wszyscy razem, jedliśmy i patrzyliśmy w gwiazdy!
Jutro rano wypływamy 🙂

Dodaj komentarz