Wczorajsze nocne przeprawy zdążyliśmy odespać, łódkę zdążyliśmy posprzątać, aż szkoda więc marnować tego trudu na dzisiejsze płynięcie 😉 A tak na poważnie, to wiatr w prognozie jest znośny tylko przy lądzie, za fale na morzu nadal są naprawdę duże, nie chcemy więc serwować sobie kolejnego dnia zmagań. Mamy do dyspozycji jeden dzień w zapasie, możemy go zatem spędzić w Sines.
Od rana ruch na plaży. Okazuje się, że odbywają się przy niej zawody pływackie z okazji święta morza. Na piasku ustawiono bramki startowe, jest też widownia i namioty zaplecza organizacyjnego. Zawodnicy wchodzą do wody i gdy startują, w wodzie zaczyna się kotłować. W takiej kipieli machających rąk i nóg przepływają tuż przy naszym jachcie, bo stoimy na końcu mariny, tuż przy ich trasie. Płyną dalej do boi ustawionej poza falochronem i kończą wyścig na plaży po przeciwnej stronie zatoki. Długi dystans! Podziwiam startujących. Fale może nie są duże, ale na pewno są tu odczuwalne prądy, co czujemy nawet po ruchach łódki. Ludzie z falochronu kibicują zawodnikom, my przyglądamy się z pomostu i podglądamy ich przez loenetki. Część „wiosłuje” kraulem z zabójczym tempie, inni w tyle płyną ze spokojem na grzbiecie. Na zakończenie sportowych zmagań muzyka i wręczanie nagród.
Przychodzę z Szerszeniami na plażę akurat gdy ona pustoszeje. Nie mam w sumie nic przeciwko, że przegapiliśmy zakończenie zawodów. Dla mnie patrzenie na sport jest jak patrzenie na seks, niby fajne, ale większa jest frajda z uprawiania 😉 Nie przeszkadza mi też zupełnie brak tłumów. Na początku mamy całą plażę dla siebie. Później wraz z przypływem i koniecznością odsuwania ręczników od zbliżającej się wody, zaczynamy się wciskać w coraz większe grono Portugalczyków. Poza nami z obcokrajowców są chyba tylko Rosjanie. Wydaje się, że miejscowi korzystają ze słonecznego dnia i niedzieli. To oni są najliczniejszą grup ana plaży i organizują wielorodzinne pikniki. Dzieci w dużych grupach bawią się ze sobą. Raz na jakiś czas któryś z dorosłych podnosi się tylko po to z koca, by nadzorować je w wodzie. Czasem grają wszyscy w piłkę siatkową lub odbijają mniejszą paletkami. Starszyzna siedzi na kocach i dokarmia dzieci. Widać, że to prawdziwy niedzielny wypoczynek i czas dla rodziny i przyjaciół.
My w tym radosnym gronie taplamy się w wodzie, chłopcy surfują na kole, stając na mim i podając mi ręce, budujemy wiele budowli z piasku. Wszystkie z nich w końcu porywa zbliżające się morze. Wypowiadamy mu wojnę i staramy się warownymi murami bronić przed nim naszego ogromnego dołu w piachu. Umacniamy konstrukcję i bardzo długo udaje nam się zagrodzić wejścia do twierdzy przelewającym się już bokiem falom.
Po jakimś czasie przychodzą do nas dwie dziewczynki w wieku szkolnym i pytają się, co robimy. Gdy odpowiadam, biegną do mamy, by zapytać, co odpowiedziałam. W końcu zaczynamy się komunikować każdy w swoim języku i na migi. Pokazuję im, jak mają nam pomóc umacniać mury i gdy się wycofuję z zabawy, w obronie naszej twierdzy Szerszenie mają już kilkuosobową pomoc. Do zabawy dołącza się grupa dzieci i razem walczą z morzem 🙂 Ja przy okazji mam kontakt z ich rodzicami, którzy zagadują, czy ich dzieci nie przeszkadzają, a Szerszeniom trafia się później poczęstunek po dołączeniu się do piknikowania z Portugalczykmi.
Na jachcie czeka na nas pyszna kolacja. Siedzimy na pokładzie zapatrzeni w horyzont. Szerszenie bawią się zgodnie pod pokładem, a nas dopadają małe smutki. Zastanawiamy się, co zrobimy bez morza. Każdy z nas ma podobne doświadczenia uczucia tego, że jest coś nie tak, gdy jedzie się nad morze, a nie jest się na morzu. Wspominamy, jak trudno jest wtedy zwiedzać porty jachtowe i jak wtedy ściska coś w żołądku i jak się czuje, że to nie tak, że jesteś na stałym lądzie, a nie na łódce. Jak to, ponownie mamy być po drugiej stronie?
Ten cudowny dzień chcemy podsumować miłym wieczorem w knajpce na szczycie wzgórz, po którym pnie się miasto, ale gdy tam docieramy, po wczorajszym gwarze nie ma już ani śladu. Knajpki zamknięte, na ulicach cisza. Dziś to już inne miejsce. Czy wczoraj tylko z powodu święta było tak radośnie, czy może dziś po prostu jesteśmy później? Nie wiemy, ale nie pozostaje nam nic innego, jak jeszcze raz podziwiać widok z góry na zatokę nocą i wrócić na jacht krętymi uliczkami pomiędzy niewielkimi domami i ogromnymi bambusami. Na osłodę wieczoru, po uśpieniu dzieci, serwujemy sobie wieczór filmowy, ale wszyscy w trakcie zasypiamy. Raz, że to już nie wieczór, tylko północ, a dwa, że z powodu nocnych wacht, pracy i intensywnych dni nie narzekamy na nadmiar snu. Nie chcemy marnować żadnej chwili tutaj, bo jest ich już przed nami coraz mniej. Wiemy już na pewno, że nie płyniemy na Azory, tylko kończymy rejs w Lizbonie. Wiele czynników zaważyło na tej decyzji, a sztormowa noc tylko utwierdziła mnie w tym, że to była dobra decyzja. Bardzo trudno by mi było funkcjonować z Szerszeniami na jachcie, gdyby w ciągu dnia przy płynięciu na te portugalskie wyspy trafiła nam się taka zła pogoda. Z jednej strony żałuję, z drugiej wiem, że wszystko przed nami. Azory nie uciekną 😉