Dzień wstał jakoś ciężko, pochmurnie i nieciekawie. Ja też nie mogłem się zwlec i wstałem dopiero o 6.45. Normalnie staram się być na nogach od 5, bo do 8, 9 rano jestem w stanie popracować w ciszy i pchnąć tematy firmowe do przodu. Dziś nie bardzo to wyszło i ani prysznic, ani poranna kawa nie poprawiły sytuacji. Miejscowość San Foca jednak zyskiwała z minuty na minutę. Wypogadzało się, wyszło słońce i dołączyłem do Szerszeni bawiących się na plaży przy przepięknej, lazurowej zatoce.
Po kilku kryzysach i porannych fochach, krzykach i złorzeczeniach młodych, stwierdziliśmy z Justyną, że należy nam się jakaś dobra kawa i ruszyliśmy do pobliskiej kawiarenki. Zdecydowanie poprawiło nam to humory i ukoiło nerwy. Koło 13 wyszliśmy w morze. Wiatr jak zwykle w pysk, ale na szczęście słaby i z tendencją do zdychania. W którymś momencie po zmianie kursu na krawędzi obcasa próbowaliśmy nawet iść na żaglach, ale nasza prędkość oscylowała wokół 2,5 węzła – niestety nie mamy takiego komfortu czasowego, by bujać się z taką prędkością na nie do końca sprzyjającym nam kursie. Trasa nawigacyjnie prosta. Trzymaliśmy się na tyle blisko wybrzeża, żeby w drogę nie wchodziły nam żadne duże frachty, a i motorówek z wędkarzami było wyjątkowo mało. W jednym tylko momencie pożałowałem tej bliskości lądu – silnik w którymś momencie zaczął pracować inaczej, jacht wpadł w lekkie wibracje. Okazało się, że wpłynęliśmy w wyjątkowo obfity pas śmieci, worków foliowych, gałęzi i innego typu badziewia. Takie fale śmieci przy włoskim wybrzeżu zdarzały nam się już wcześniej, ale do tej pory udawało się je pokonywać bez większych przeszkód. Po wrzuceniu wstecznego biegu wyswobodziliśmy się z jakiegoś worka foliowego, ale przy ponownym nabieraniu prędkości zmieliliśmy śrubą jakąś niewielką gałąź. W dalszej części dnia silnik pracował normalnie, ale będę musiał zejść pod wodę i zobaczyć, czy ze śrubą jest wszystko w porządku.
Południowe wybrzeże Półwyspu Salentyńskiego jest przedziwne. Ze swoimi małymi klifami, zielonymi wzgórzami i ciągnącymi się po horyzont polami miałem wrażenie, że przenieśliśmy się na północ, na jakieś angielskie czy irlandzkie wody. Samo wybrzeże praktycznie nie jest zabudowane. Sporadycznie tu i ówdzie dało się dostrzec dom lub dwa, ale przeważał naturalny, niezmącony ludzkim dotykiem krajobraz.
Po przejściu przez cieśninę Ontrato Morze Jońskie przywitało nas jakimś martwym rozkołysem, niewielkim, ale dość uciążliwym. Widziałem to po sobie i innych. Wczorajsza podróż z Brindisi do San Foca miała ten sam dystans, a zleciała nam nawet nie wiedzieć kiedy. Ten przelot jakoś dłużył się i wymęczył mnie, choć poza pracą przy komputerze i kilkoma niespecjalnie mądrymi wybrykami (które opisała Justyna) – niewiele się tego dnia fizycznie napracowałem.
Wejście do Santa Maria di Leuca jest cokolwiek niesamowite, szczególnie od wschodu. Już z daleka widać było usytuowaną na skale, 100 metrów nad poziomem morza białą, niemal 50 metrową wieżę latarni morskiej i sąsiadujące z nią zabudowania bazyliki De Finibus Teraee (Koniec Ziemi/Świata).
Latarnia ta, traktowana jest jako druga w kolejności najważniejsza latarnia we Włoszech i abstrahując od jej znaczenia nawigacyjnego, robi niesamowite wrażenie. Dodatkowo tuż przed ostateczną zmianą kursu i skierowaniem się bezpośrednio na główki portu, na trawersie powitał nas delfin, niespiesznie ślizgając się po powierzchni wody.
Do samej mariny/portu wchodzimy już po zachodzie słońca, tuż przed zmrokiem. Wiem, że w porcie głębokości są, hmm… zmienne. Niby w niektórych miejscach jest 5 metrów, ale po lewej stronie pontonu mamy 2 metry, a po prawej już niby 5. Poza tym tu kamień, tam łacha piachu i ogólnie z takim dość niepewnym stanem wiedzy podchodzimy do manewrów przy pomoście, o którym wiem, że powinen być najgłębszy. Idziemy na wstecznym gotowi do podejścia rufą, ale widzę, że odległość pod kilem zmniejsza mi się do 2 metrów, później do metra, do pół metra i w tym momencie hamuję i krzyczę do człowieka podającego nam mooring, jaka tu w końcu jest głębokość. Ten z pełnym włoskim luzem zapewnia mnie, że ze spokojem podejdziemy do kei. Lubię ten włoski luz, ale wolałbym zachować w całości swoją płetwę sterową. Woda jest tutaj tak czysta, że dno i ciągnący się po nim mooring widać jak na dłoni. Po kolejnym zapewnieniu decyduję się jednak podejść do pomostu i to tak jak planowałem, czyli rufą (podejście dziobem byłoby w takiej niepewnej sytuacji bezpieczniejsze, bo zarówno kil, jak i płetwa sterowa usadowione są na drugim końcu kadłuba, więc przy podejściu dziobem ewentualnie osiedlibyśmy na piasku bez żadnych uszkodzeń). Jako że nie wieje, nie ma prądów, możemy podchodzić z minimalną prędkością, żeby w razie czego zminimalizować uszkodzenia. Sonda pokazuje mi w trakcie podejścia 0 pod kilem, ale nie ryjemy sterem w ziemi i manewr udaje się zakończyć szczęśliwie. Muszę sprawdzić ustawienia sondy, bo chyba dla bezpieczeństwa przyjąłem, że mamy 3 metry zanurzenia, a nie 2,5. Tu wszędzie jest płytko, więc żeby się niepotrzebnie nie stresować, muszę to przestawić 🙂