Cartagena

Jest wypalona słońcem. Wzgórza wokół niej mają więcej kamieni niż zieleni. Widok z góry przypomina krajobraz rodem z pustyni. Co prawda w większości jest to zabudowana pustynia, ale pomiędzy domami właściwie nie widać drzew. Nielicznymi wyjątkami są palmy i ogromne fikusy, których korzenie bywają większe od koron. Nieustannie mnie to zadziwia, jak rośliny, które u nas dorastają do niewielkich rozmiarów, tutaj są gigantyczne.

Kupujemy bilet na wjazd windą na taras widokowy. Okazuje się, że jest tam też piękny park, w którym przechadza się pawia para z pięcioma pawiątkami. Mama pawica ma nas w nosie i podchodzi bardzo blisko, za to pan paw stroszy groźnie ogon i pokrzykuje. Prawdziwe widowisko. Chłopcy z zapałem raz po raz liczą pisklaki i ganią pawią mamę za to, że sama przeskoczyła murek i zostawiła za nim swoje dzieci. Dwie z małych szarych kulek podfruwają i pokonują przeszkodę, trzy pozostałe drepczą naokoło. Poza pawiami w parku są też kaczki. Mają tu mały basenik i wejście w murze prawdopodobnie do domku-gniazda. Park jest miłą odmianą od wypalonych słońcem ulic. Otacza twierdzę, która jest na szczycie wzgórza. Można ją zwiedzać, ale decyduję, że park z ptakami przy tej pogodzie będzie większą atrakcją. Omijamy twierdzę, za to podziwiamy widok z góry, oglądamy koloseum i amfiteatr. Zaglądamy do kościołów. W każdym z nich, jak wszędzie tu w Hiszpanii na lądzie, „straszą” wystrojone w ozdobne suknie madonny z głębokimi, ciemnymi oczodołami. Mają gest rozłożonych, niby zapraszających do przytulenia rąk, ale jak dla mnie wyglądają bardziej jak groźne i zimne królowe śniegu!

Pomiędzy starymi domami szereg zaułków z ciekawymi muralami i świętymi obrazami. Wszędzie wystające poza obrys budynków, zabudowane, ozdobne balkony trochę przypominające te charakterystyczne dla Sopotu. Przy głównym deptaku wyjątkowo bogato zdobione kamienice i budynki urzędów. Ma w sobie coś to miasto, a do tego stwierdzamy, że ceny w nim są naprawdę przyzwoite, w porównaniu do tych na Balearach, i skuszeni atrakcyjnymi wystawami odwiedzamy kilka sklepów.

Właściwie nie ma tu rzeczy, które by mi się nie podobały. Marina …, w której jesteśmy, porządna. To chyba najlepsze określenie, bo nie należy do tych najładniejszych, ale też nie można jej niczego zarzucić. Jedna z najtańszych, w jakich byliśmy, jedna z niewielu, gdzie bez problemu działa internet, a do tego z bardzo miłym panem z obsługi, który mówi po angielsku, a z tym i we Włoszech i w Hiszpanii nawet w marinach bywa problem.
Śmiejemy się, że ma za to zbyt dużo zamków. Tradycją wyprawy stało się już zdobywanie wzgórz i twierdz w miejscach, do których dopływamy, a że tutaj są aż cztery, nie wiedząc, na którą się zdecydować, nie doszliśmy do żadnej 😉

Korzystamy za to z internetu w marinie i kupujemy oraz ściągamy kilka filmów. Będzie okazja do kolejnych wieczorów kinowych. Był już mój ulubiony „Le Grand Bleu” przy okazji Taorminy i na cześć rozgrywanych tam zawodów w nurkowaniu, natomiast na przejście Gibraltaru zamówiłam sobie równie tematycznie „Das Boot”, jednak nie udało się go nigdzie kupić :/ Szkoda, bo bardzo na to liczyłam, ale niestety nie zadbałam o to przed wyjazdem.

Dodaj komentarz