Małe radości – po 5 dniach w morzu jak człowiek rozbiorę się w końcu do spania i spędzę tę noc w koi razem z B, bo ostatnio śpimy tylko na zmiany. Stoimy w marinie pod prądem, zakupiliśmy więc farelkę i nareszcie można zrzucić z siebie kilka warstw i wysuszyć ubrania. To będzie miła odmiana spać w cieple.
Przeżyliśmy dziś za dnia i w nocy koszmarny sztorm. Poziom adrenaliny mieliśmy na tyle wysoki, że pomimo tak wychłodzonej łódki, że pod pokładem leci para z ust i noszenia przez 12 godzin ciągiem mokrych ubrań na sobie, na szczęście nadal czujemy się całkiem dobrze. Teraz już stoimy w porcie i jesteśmy po pysznej pizzy i piwie we włoskiej knajpce przy kanale w Rostocku, ale wrażenie ostatniej doby jeszcze nie opadły.
Poprzednie dni były pełne działań, żeglowania, ciekawych rozmów i mnóstwa nauki. Zlały się jednak prawie w jedno przy ciągłych zmianach za sterem i przy mijaniu się ze spaniem. Mieliśmy płynąć na wyspę Borkum, by tam uzupełnić zapasy po dłuższym przelocie na drugą stronę kanału La Manche, ale gdy byliśmy na jej wysokości, okazało się, że jeśli popłyniemy dalej, to na wejściu w Kanał Kiloński będziemy akurat o świcie. Kanał można przechodzić jedynie za dnia, wszystko więc składało się w całość. Wystarczyło tylko płynąć dalej. Tylko, i aż tyle, bo to już kolejna doba ciągiem na wodzie, na wychłodzonej łódce, co bardzo utrudniało regenerację. Warunki na morzu zachęcały jednak do dalszego płynięcia, a i nadchodzące pogorszenie pogody mobilizowało nas do spięcia pośladków i płynięcia dalej. Wiatr mieliśmy taki, że ze spokojem, a nawet zapasem czasowym dopłynęliśmy do wejścia w Elbę. Tam nadal pomykaliśmy na żaglach bokiem kanału podejściowego. Zaczęło niestety padać, zrobiło się bardzo wilgotno i nad ranem mgła bardzo ograniczyła widoczność. Cuxhaven mijaliśmy jeszcze o zmroku pełne świateł we mgle podziwiając ciekawe statki stojące przy nabrzeżu. W wejściu do Kanału Kilońskiego byliśmy może nie o 7, jak zamierzaliśmy, ale tylko godzinę później. I tu zaczęły się schody, bo na otwarcie śluzy czekaliśmy prawie godzinę. Później czas na samo cumowanie i czekanie na otwarcie kolejnych wrót, tankowanie na zapas na stacji za śluzą i okazało się, ze jest godzina 10, a my musimy zrobić 50 mil w ciągu dnia, bo po kanale nie można pływać po zmroku. Zakładając, że widno o tej porze roku jest do godziny 18:30 cisnęliśmy mocno, wspomagając się na silniku grotem, by dotrzeć do wyjściowej śluzy. Nie chcieliśmy zostać tu na noc, bo mieliśmy zamiar uciekać za wyspę Bisdorf przed nadchodzącym silnym wiatrem.
Samo płynięcie Kanałem Kilońskim było wspaniałym doświadczeniem. Widoki były po prostu urocze. Pełno zielonych pól, pastwisk, cudownych starych domków, a czasem ciekawej nowoczesnej architektury. Przyglądałam się tym domom na nabrzeżu położonym w tak urokliwej okolicy i znowu pomyślałam, że to byłoby dobre miejsce do życia. Piękne i z widokiem na przepływające statki. Kanał co chwila przecinały małe promy kursujące z lewa na prawą, do przeciwległych brzegów i już sobie wyobraziłam, że jestem operatorem takiego promu, siedzę na górze w sterówce, a w międzyczasie, gdy samochody wjeżdżają i zjeżdżają z pokładu, mam czas na czytanie książek lub dzierganie 🙂
Widoki na brzegu warte były podziwiania, ale dzień był tak lodowaty, że tylko sternik zostawał na pokładzie. Gdy była moja zmian, tańczyłam za sterem, by nie zmarznąć. Jacht i tak prowadził autopilot, więc mogłam sobie skakać do woli, co jakiś czas korygując tylko kurs. W końcu wzięłam się na sposób i w spodnie od sztormiaka wsadziłam sobie termofor. Z takim „brzuszkiem” było mi już ciepło 🙂
Na końcu kanału szybko załatwiliśmy opłaty za przepłynięcie i w śluzie wylądowaliśmy na granicy zmierzchu. Udało się! Kolejny ważny etap drogi był za nami.
Teraz tylko czekała nas szybka decyzja, czy od razu płyniemy dalej (co może byłoby lepszym rozwiązaniem, bo byłaby szansa, że zdążylibyśmy jednak na wyspę Bisdorf przed najsilniejszym wiatrem), czy zmarznięci zbieramy przez chwilę siły na brzegu (co też było dobrym rozwiązaniem, bo nie wiem, jak przetrwalibyśmy ten sztorm bez ciepłego i wzmacniającego posiłku w ciepłej restauracji). Zwyciężyła opcja zrobienia zakupów, bo mieliśmy już pewne braki w zaopatrzeniu. Gdy jednak przeglądałam brzeg przez lornetkę nie wypatrzyłam żadnego spożywczaka, znalazłam za to knajpki. Stwierdziliśmy, że po marznięciu za sterem i bez możliwości rozgrzania się pod pokładem dobrze nam zrobi chwila w ciepłej restauracji przy prawdziwym obiedzie (od kilku dni jemy gotowe dania). Z klasą rzuciliśmy więc cumy na nabrzeżu na wprost restauracji i poszliśmy do niej tak jak staliśmy, w sztormiakach 🙂 Powiem szczerze, że takie akcje cumowania przed knajpką znam tylko z Chorwacji, ale tam człowiek chodzi kulturalnie ubrany na kolację, a do tego zostaje się już jachtem przed knajpką na noc. Tu parkujemy przed wejściem, jakbyśmy przyjechali samochodem i po szybkim, ale jakże miłym posiłku płyniemy dalej pokrzepieni konkretną porcją ryby w sosie musztardowym i ciepłem restauracji, które wygrzało nam zmarznięte kości. Tak przygotowani możemy ruszać w morze. Czujemy się znowu pełni sił. Po czasie nie wiem, czy lepiej byłoby od razu ze śluzy płynąć dalej i zaoszczędzić te półtorej godziny, które może i niewiele by nam dało, bo wiatr rozwiał się już o 2 nad ranem, czy jednak właśnie ten ostatni bardzo smaczny, duży i kaloryczny posiłek oraz ogrzanie się, dało nam siłę na późniejsze 12 godzin walki w sztormie.
Byliśmy tak naprawdę zbyt zmęczeni, by porywać się na tak trudną przeprawę i sztormowanie po poprzednich 4 dniach z małą ilością snu i bez ogrzewania pod pokładem, ale zakładaliśmy, że uda nam się zdążyć zawinąć o świcie do portu na wyspie Bisdorf.
Wiatr wzmagał się konsekwentnie, więc i my ze dwa razy refowaliśmy tej nocy żagle. Koło 2 wiało już tak, że kolejna próba zrefowania była już naprawdę trudna. Stanie za sterem wymagało już pełnej koncentracji i sterowania na fale.
Mobilizujący był jednak nie tak długi dystans do pokonania przed mami (50 Mm). Powoli z mroku wyłaniały się dalekie światła widoczne z prawej burty – światła na wyspie, którą zamierzaliśmy w nocy opłynąć, by nad ranem wejść za nią do portu, który osłoniłby nas przed wiatrem i falą. Tam chcieliśmy przeczekać kolejny dzień.
Zamierzałam się zmieścić pomiędzy wyspą, a bardzo blisko przechodzącym szlakiem dużych statków. Widziałam przed nami na mapie wypłycenia, ale sądziłam, że zmieścimy się ponad nimi. Jednak spadająca pomału, ale sukcesywnie głębokości wystarczyły, by fale znacząco urosły. Te które do tej pory popychały nas przed sobą i dzięki którym zyskiwaliśmy czasem prędkość 12 węzłów, nagle zaczęły się od tyłu wlewać w kokpit. Stałam za sterem po kostki w wodzie, a jak na złość nie miałam na sobie kaloszy. Odpaliłam silnik i zaczęliśmy się wyciągać na głębszą wodę, ale gdy już tam byliśmy, weszliśmy w drogę dużym statkom. Na UKFce ten najbliższy zaczął nas dopytywać o kurs i zamiary. Chciał, byśmy zeszli mu z drogi, co i tak staraliśmy się robić, ale powrotu na płytką wodę też nie chcieliśmy. W końcu B stwierdził, że nie robimy mu za dużo miejsca. „Głos z radia” sobie siedzi na mostku i pije kawusię, a nas tu fale zalewają, więc niech się cmoknie i sam trochę zmieni kurs.
Zostawiliśmy w końcu statki w bezpiecznej odlogłości, wyostrzyliśmy do wiatru i zaczęliśmy w końcu opływać wyspę. W nocy za sterem po zmianie kursu najgorsze dla mnie było to, że bryzgi fal uderzających o pokład, pędzone bardzo silnym wiatrem, uderzały mi w twarz z taką siłą, że było to po prostu bolesne. Serio bałam się, że za chwilę stracę oko, a tu trzeba patrzeć na to, co się dzieje dookoła, skupić się na sterowaniu, patrzeć na mapę i ruch innych jednostek na morzu. Było to trudne przy oczach pełnych soli i twarzy „obijanej” przez wodę.
Jeszcze bez większych problemów dopłynęliśmy do cypla, za którym mieliśmy już ostatnią prostą do planowanego portu. Co z tego, jak po kolejnej zmianie kursu prędkość zaczęła nam spadać i tę samą latarnią mieliśmy cały czas na trawersie przez prawie dwie godziny. Miałam wrażenie, że stoimy w miejscu, choć tak naprawdę posuwaliśmy się naprzód, tylko powoli w stosunku do poprzedniej szalonej jazdy na grzbietach fal. Długo jednak nie mogliśmy opłynąć tego chrzanionego cypla! Gdy w końcu zostawiliśmy za sobą latarnię, która szczerze już nam się opatrzyła i zwróciliśmy się w stronę brzegu, zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że przy tym kierunku wiatru i fali do najbliższego portu będziemy szli przez kilka godzin. Zajedziemy się, a nie dojedziemy. Port, który majaczył już „za rogiem” stał się nieosiągalny. Nic i tak z naszego rzeźbienia nie wychodziło. Traciliśmy tylko cenny czas i siły. Wiatr był już koszmarny, fale rosły. Zimno takie, że z B widzieliśmy płatki śniegu i wtedy myślałam, że to przywidzenia, ale skoro razem to widzieliśmy…
Odkręciliśmy na chwilę, by sprawdzić, jak nam będzie szło z wiatrem i stwierdziliśmy, że za 5 godzin będziemy w porcie po drugiej stronie zatoki, do tego w porcie, który ma dużo większą głębokość podejścia niż ten najbliższy i dużo szersze wejście.
Wymienialiśmy uwagi krzykiem na wietrze. Zgadzaliśmy się co do tego, że nic tu już nie wskóramy. Nawet jeśli w końcu dopłyniemy do kanału podejściowego, to wejście do portu jest zbyt stresująco wąskie i płytkie, by ryzykować. Stwierdziliśmy, że jedyna szansa, to odwrócenie się o 180 stopni i sztormowanie z wiatrem i falą do portu po drugiej stronie zatoki. Tylko to kolejne 50 mil w morzu w ekstremalnie trudnych warunkach po 4 dobach płynięcia ciągiem, w mokrych ubraniach i brakiem komfortowego ciepła pod pokładem, które ułatwiałoby regenerację. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Musieliśmy się sprężyć i walczyć dalej. Zjedliśmy dla pokrzepienia całą wielką czekoladę, bo na robienie posiłków w ogóle nie było warunków.
Decyzja już była podjęta. Ryzyko było jednak takie, że to 5 godzin walki w morzu przed nami, a nie zapowiada się, że wiatr osłabnie. Po drugiej stronie zatoki fala będzie rosnąć. Pytanie jak szybko i do jakich rozmiarów, ale nie ma co się spodziewać cudów, będzie trudno. Jeszcze raz powrót na kurs na najbliższy port i stwierdzenie, że raz, że tego nie ujedziemy przez najbliższe kilka godzin, a dwa, że przy coraz większych falach wejście tam będzie ryzykowne. Potwierdzeniem konieczności zmiany planów stało się dla nas to, że przy kursie na najbliższy port i lekkim odkręceniu wiatru zaczęło nas niebezpiecznie spychać w stronę lądu, ale niezupełnie w stronę portu.
Ostateczną decyzję podejmujemy razem. Kierunek Rostock i gnanie z falą. Te największe zaczynają mieć 5-6 metrów. Później staną się już takie regularnie. Łódka serfuje na ich grzbietach z prędkością 14,5 węzłów. Patrzenie na to dostarcza nam mnóstwo frajdy, ale sterowanie na tych falach, to już ogromny stres i pełne skupienie. Od 2 w nocy przerabiamy wiatr wiejący od 7 do 10 w skali Beauforta. Teraz wieje już regularna „dycha”. Fale rosną zdecydowanie szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Zaczynam się obawiać, jak jeszcze mogą urosnąć, bo z prawej strony od podejścia do Rostocku zaczyna się robić coraz płycej i na bank to jeszcze wypiętrzy fale przyboju, które dostaniemy z prawej burty tuż przed główkami portu.
Przez chwilę jednak wszystkie te stresy nikną. Zmieniam się z B za sterem i schodzę pod pokład, by choć przez chwilę się ogrzać. Przykrywam się kocem tak jak stoję w pełnym rynsztunku i zasypiam z głową zwieszoną nad stołem nawigacyjnym. Budzę się cała mokra. Pod padającym deszczem i nieustannym zalewaniem fali nasze sztormiaki się poddały. Teraz przez te pół godziny snu wodę chłoną moje wszystkie ubrania pod nim. Jest mi tak zimno, że nie potrafię opanować trzęsienia się. Z trudem i ostatkiem siły woli ściągam z siebie mokre ubrania i zmieniam na ostatni komplet suchych, by choć przy ciele mieć coś ciepłego, ale z powrotem zakładam na nie mokry sztormiak. Siedzenie pod pokładem jest bez sensu, nawet w śpiworze nie potrafię się już rozgrzać. Stan gotowości nie pozwala mi zasnąć, wracam więc na pokład.
Przygotowując się do wejścia w kanał podejściowy zamykamy zejściówkę. Będziemy tam musieli trochę zmienić kurs i boimy się, by nam fala znowu nie zaczęła zalewać kokpitu. Pewnie dobrze byłoby ku pamięci uwiecznić te warunki na filmie, ale nikt już teraz nie ma do tego głowy. Jakby wszystkiego było mało, w kanale podejściowym zaczyna „buczeć” za nami ogromny prom. Byliśmy tak skupieni na tym, co przed nami, że już nie zauważyliśmy, że jeszcze mamy coś za sobą. Fale rzucają nami i wożą góra dół na swych ogromnych zboczach, ich szczyty już regularnie się załamują, a tu jeszcze musimy zrobić zawrotkę, by przepuścić tego kolosa. Czy naprawdę morze nam nie odpuści? Co jeszcze może iść gorzej? Oczywiście dużo więcej może iść gorzej… Zaczynam się zastanawiać, czy silnik nam nie podziękuje za współpracę i czy damy radę wtedy na żaglach wyciągnąć się dalej od brzegu. Kolejne „buczenie” promu wyrywa mnie z tych trudnych rozmyślań i przywraca do rzeczywistości, w której trzeba po prostu działać. Jego dźwięk w tych warunkach jest jak spod ziemi. Nierealny jakiś. Jak dźwięk trąby Neptuna przedzierający się przez i tak już grzmiące fale.
Prom dostarcza nam jednak jeszcze okazji do żartów, a rozładowanie atmosfery akurat teraz bardzo się przydaje. Żartujemy, że skoro on da radę się zmieścić w główki portu swoim wielkim tyłkiem, to i my to zrobimy. Nikt się już nie zająkuje nad różnicą siły naszych silników. Wolimy sobie nie psuć nastroju.
Już tak niewiele nam brakuje. Z jednej strony widok rosnących fal przybojowych przeraża, z drugiej jesteśmy tak blisko, że za główkami portu widzimy taflę spokojniejszej wody osłanianej przez falochron. Czasem wstrzymuję jeszcze oddech, gdy widzę wskazania sondy, która pokazuje metr lub dwa, gdy jesteśmy w dole fali. Moje kalkulacje wykazują, że przy sześciometrowej fali i tak nie ma szans, byśmy lądowali aż tak nisko. Nie chcąc się już tym stresować, kładę to na karb świrujących w tych warunków przyrządów i zbyt szybkich zmian głębokości, by pokazywały prawdziwe odczyty. Nic już teraz z tym nie zrobimy. Albo podejmiemy próbę wpłynięcia do portu albo musimy się liczyć z kolejną dobą sztormowania w morzu. Jesteśmy już tak blisko, tak niewiele nam brakuje…
Ciąg dalszy znacie. Jesteśmy cali i zdrowi, mamy się dobrze. Jak to Aga powiedziała, wybujało nas tak, że teraz przez dłuższy czas tyłka z domu nie ruszymy i będziemy jeszcze bardziej cenić ciepło domowego ogniska.
W samych główkach portu czekało nas jeszcze niestety mijanie się z kolejnymi dwoma kolosami spływającymi z morza i szukanie miejsca postojowego. Nie mogliśmy znaleźć go w kanale w turystycznej części miasta, a w marinie po przycumowaniu chcieli nas „wyrzucić” dalej. Jednak po założeniu wszystkich cum i odciągów, by łódka była bezpieczna przy szalejącym wietrze, po ogromie pracy przy tym, co było już ewidentnie ostatnim zrywem i szczytem naszych możliwości, wykrzyczeliśmy prawie sprzeciw obsłudze mariny i kazaliśmy im się cmoknąć. Nie mieliśmy już sił na przeparkowanie łódki i ponowne jej zabezpieczanie.
Siedzimy teraz w knajpie, w cieple, najedzeni i pijemy piwo. Zebrało nam się już na żarty. Stwierdzamy więc, że nasz kapitan ma taki sposób pływania, że najpierw wystawia załogę na ciężką próbę, by później ludzie padali mu do stóp i dziękowali za cudowne ocalenie 😉 Niektórzy dobrze wiedzieli co robią, rezygnując z tego rejsu 😉 Ja za to nie od dziś wiem, że z B zawsze można liczyć na prawdziwy survival 😉
PS Desiderata spisała się bardzo dzielnie, za co poklepaliśmy ją po burcie 😉
PS 2 Mój telefon po zalaniu morską wodą już się tak dobrze nie spisuje, więc zdjęć nie będzie, bo nie mogę ich zgrać…
PS 3 Zdjęcia ostatecznie udało się zamieścić. Nie ma wśród nich jednak zdjęć z ostatniego dnia, bo nie miałam do tego głowy. Zastanawiam się jednak nad tym, na ilu musimy być zdjęciach robionych przez turystów obserwujących sztorm z nabrzeża. Na wielu z nich widać nas pewnie jako mały jachcik desperacko zdążający do portu pośród kłębiących się fal tuż przed ogromnym promem 🙂
I dziś ostatni kawałek trasy przed Wami, można mieć tylko nadzieje , ze pogoda będzie lepsza i bez takich trudnych warunków uda Wam sie dotrzeć do miejsca docelowego . Do zobaczenia.
Kochani z wielką ciekawością czytam te Wasze dzienniki .Cieszy mnie ,że jesteście zdrowi ,że pomimo trudnych warunków potraficie jeszcze uśmiechać się i żartować. Najbardziej jednak cieszy mnie to ,że zbliżacie się do celu. Patrząc wieczorem na wiejący wiatr za oknem,nie będę musiała myśleć jak zmagacie się z nim.Do zobaczenia.